11. Zatoka
Wypełniam powoli szkielet części ostatniej. Właściwie sam się wypełnia. I właściwie nie powoli, tylko całkiem szybko – jestem w dziewiątej minucie. Po pierwszej wymianie zdań Kobiety i Mężczyzny, czy też Puelli i Puera, która odbywa się w ciszy, stopniowo, początkowo prawie niedostrzegalnie zaczyna wyłaniać się harmoniczno-melodyczne tło. Jest nim progresja wywiedziona ze zwrotu zastosowanego w części drugiej – kiedy zza horyzontu wyłonił się żagiel. Jak wielokrotnie w tym utworze, progresja jest w dwóch postaciach: skierowana w dół i w górę, w lustrzanym odbiciu względem d-gis, w obu przypadkach z zakończeniem na akordzie zwiększonym d-fis-b:
Posłuchaj
Posłuchaj
Motywy melodyczne tej progresji są pokrewne motywom obecnym w śpiewie – zarówno tutaj, jak i wcześniej, w obu poprzednich częściach.
Muzyczne pokrewieństwo – duży temat. Dla mnie jest to istota formy. Możliwość rozpoznania czegoś, co już było, w postaci niezmienionej, albo zmodyfikowanej, uchwycenie podobieństwa i różnicy, odczytanie nawiązania na zasadzie poczucia intelektualno-emocjonalnego zrozumienia, wszystko to są elementy składowe przeżycia formy muzycznej jaką przez stulecia kształtowała kultura europejska, pod tym względem chyba dość wyjątkowa na tle reszty świata. Odbywało się to na różne sposoby, jedne bardziej płodne i dające się kontynuować, przekształcone w całe nurty, inne jednorazowe. Ostatnio, wydaje się, dominują raczej te drugie, ale kto wie, może to tylko złudzenie. W każdym razie dobry balans między całkiem nowym a dającym się rozpoznać, pozwalający na serwowanie zjawisk oczekiwanych na przemian z niespodziankami, to w moim odczuciu istota muzyki. Nie każdej i nie zawsze, ale na pewno takiej, która do mnie przemawia najsilniej.
Przy czym wydaje mi się, że nie da się, a nawet nie wolno próbować tego dobrze wykalkulować; zrealizować zgodnie z wcześniejszym planem. Strategie w tym zakresie nie sprawdzają się najlepiej. Widzę głęboką analogię muzyki do humoru. Niejedyny możliwy, ale poręczny przykład – dowcip (w rozumieniu historyjki z zabawną puentą). Dobry dowcip ma, jak wiadomo, bardzo precyzyjną strukturę, ale jego śmieszność wykracza daleko poza odpowiednią formę. Dokładnie ten sam może być śmieszny do bólu brzucha, jak i boleśnie, krępująco nieśmieszny, w zależności od tego kto, kiedy i jak go opowie. Żeby zadziałał, ścisła struktura musi zaistnieć jednorazowo w ramach danej, niepowtarzalnej sytuacji, na zasadzie spontanicznej gry uwzględniającej mnóstwo niuansów. Ta gra jest świadoma, ale wykracza poza pełną kontrolę. Wymaga (od opowiadającego) pełnego zrozumienia co i dlaczego jest śmieszne, ale jednocześnie otwarcia się na chaos. Stąd, dowcipy nie najlepiej opowiadają małe dzieci, które jeszcze nie rozumieją o co chodzi, jak i dorośli, którzy rozumieją wyłącznie to, co da się wyjaśnić. Wspomniana kilka wpisów temu precyzyjna mikro-forma Jerzego Pilcha, przy której trudno nie pokładać się ze śmiechu to temat bardzo a propos.
Z kompozytorów, którzy próbowali stosować strategie i plany w zakresie budowania i spełniania oczekiwań, bądź odciągania spełnienia przychodzi na myśl Lutosławski. Powiedziałbym, że jego muzyka jest wspaniała nie w wyniku, a pomimo tych strategii…
Rozmowa, jak progresja, zmienia kierunki. Wzajemny żal i niezrozumienie; odwieczny melodramat.
Płynę dalej. Wiatr sprzyja. Czuję już, prawie widzę ląd – port docelowy. Jakbym wpłynął już do zatoki osłaniającej przed pełnomorską falą, dającej trochę spokoju. Jeszcze nie trzeba zwijać żagli. Wszystko ustawione jest tak, że właściwie nie trzeba też sterować. Nie można zejść pod pokład i zasnąć, ale na zewnątrz jest całkiem przyjemnie.