Któregoś dnia, po powrocie z przedszkola zastałem w domu niecodzienną scenę. W kuchni, na ścianie nad kuchenką widniała wielka, ciemna smuga, a na kuchence znajdowały się zdeformowane pozostałości po aluminiowym czajniku. Mama, poruszona opowiadała, że wstawiła wodę, o czym zapomniawszy ruszyła po zakupy, a kiedy wróciła, czajnika już nie było zaś mieszkanie wypełniało się gazem, bo topniejące naczynie zgasiło płomień w palniku. Ojciec z dziadkiem spierali się o temperaturę płomienia gazu i topnienia aluminium. Mama z babcią powtarzały kiwając głowami, że niewiele brakowało. 

 

Dopytywałem, czy czajnik gwizdał jak zwykle i ile czasu zajęło, zanim przestał. Wyobrażałem sobie ten gwizd. Najpierw długi i rozpaczliwy, a potem gasnący powoli na zawsze. Zwłaszcza myśl o końcówce tego gwizdu nie dawała mi spokoju. Kiedy gaz wyłączano w porę, tuż po zagotowaniu wody, gwizd nie kończył się od razu. Trwał jeszcze chwilę tracąc stopniowo moc. Na chwilę stawał się delikatny, chwiejny i drżący. Rwał się i w końcu cicho znikał. Tu musiało to trwać znacznie dłużej. Jak mi powiedziano, woda musiała wyparować do samego końca, co zająć mogło może i pół godziny albo dłużej. Im mniej było wody, tym gwałtowniej parowała. Było mi przeraźliwie żal czajnika. Zachowałem fragment z tego, co po nim zostało.

 

Przeglądam piosenki i fortepianowe miniatury Georga Gerswhwina i Cole’a Portera. Wykrawam małe kawałki i obracam na różne strony. 

 

W tekście zachodzi proces. Rzeczywistość, przy użyciu jej atomów – rzeczy – jest opowiadana. A to opowiadanie pozwala ją łagodniej zapomnieć. Żałobny rytuał.