Dno
Każdy ma, jak wiadomo, swoje dno. Oraz szczyt. Również utwór. Nie trzeba tego widzieć w kategoriach dobra i zła (chociaż trudno się oprzeć). Dno to pewne minimum, bez którego osoba już nie jest osobą, a utwór utworem, zaś szczyt pewnym maksimum czy optimum specyficznych środków czy cech składających się na istotę. Dobrze, jeśli dno jest uświadomione i odczute, ale niekoniecznie faktycznie osiągnięte, tak w utworze, jak i w życiu. Czasem udaje się w porę przerwać opadanie. Odwrotnie ze szczytem, dobrze jest go zdobyć, tak w życiu, jak i w utworze, choć nieczęsto udaje się utrzymać czy wytrzymać ruch w górę do samego końca.
No więc zobaczyłem dno tego, co ma być koncertem gitarowym. Poprzyglądałem mu się z bliska, oswoiłem się z nim. Pogodziłem. I zaświtał mi pewien pomysł na to, co z tego absolutnego minimum mogę podjąć i rozmnożyć. Nie powiem jeszcze co to, bo nie wiem jeszcze jak to nazwać. Przedwczesna definicja może zniszczyć definiendum. W każdym razie jest to proste, nawet trywialne, ale dające się dowolnie przedłużać i komplikować. Rozwijać zachowując słyszalność definiens. Niesłyszalne operacje z zachowaniem definiens mnie nie bawią.