Rewolucje toczą się dość płynnie. Porzuciłem co prawda pomysł, żeby trzymać się ściśle skal i modeli Slonimskyego (właściwie nie okłamywałem się ani przez moment, że będę się trzymał), ale coś z tej materii chyba przenika do tego, co powstaje.

 

Utwór będzie duetem na flet i tubę. Szybko zaczęło mi się to wydawać połączeniem oczywistym i nawet jedynym możliwym w tej sytuacji. Wyobrażenia współbrzmień przychodzą łatwo, nieco gorzej z przekonującą formą, ale tu z kolei pozostające z tyłu głowy wyobrażenie obracających się okręgów jest pomocne i w jakimś stopniu generatywne. Nawiasem mówiąc, wyraziłem się ostatnio nieprecyzyjnie. Punkt obwodu okręgu o promieniu dwa razy krótszym niż ten, po którym krąży wyznacza nie linię prostą, a odcinek (będący jednocześnie średnicą okręgu większego). Właściwie przy odrobinie wysiłku wyobrażenia sobie całej sytuacji staje się to oczywiste i nawet całkiem satysfakcjonujące.

 

Wyspiański zachwycał się przyrodą. Chyba nie całkiem tak, jak niektórzy z jego młodopolskich kolegów. Trochę też się może egzaltował i mistycyzował, ale bardziej, zdaje się, cieszyły go same linie i kolory. Ich samowystarczalność i samouzasadnialność. Oczywistość, ale wcale nie prostota. Raczej właśnie nieskończone skomplikowanie.

 

Wesele (poza wszystkim innym, co można o nim powiedzieć, i z czego bardzo wiele zostało powiedziane, nie zawsze potrzebnie), jest jak dzika łąka. Rozległe, gęste i brzęczy. Można, od biedy, ogarnąć je jednym spojrzeniem, ale nie zobaczy się w ten sposób wiele poza własnym wyobrażeniem na ten, czy ów temat. Ale można też porzucić wyobrażenia, przyjrzeć się i posłuchać z bliska. I pozwolić satysfakcji przeobrażać się w przerażenie.