Wyruszyłem. Pierwsze chwile były trudne. Szamotałem się nerwowo nie mogąc dojść do ładu z niczym – jednocześnie usiłując sterować, wciągać na maszty niepełne żagle oraz nawigować, co w wodach przybrzeżnych jest szczególnie wymagające i niebezpieczne. W końcu w akcie desperacji odrąbałem jeden z masztów. Jacht będzie wolniejszy, ale bardziej zwrotny. Albo może wyrzuciłem za burtę pierwszego oficera, patrząc nieco inaczej na tę niedoskonałą metaforę.

 

Jednak sam piszę libretto. Współpraca układała się obiecująco pod wieloma względami, ale jej dynamika wpisywała się w zupełnie inny czasowy horyzont niż ten, który mam przed sobą. Gdybyśmy mieli dojść do wspólnej, satysfakcjonującej nas oboje wersji tej złożonej historii, ustalić rezonujące z nami obojgiem najważniejsze wątki, postaci i zdarzenia oraz gdybym miał nauczyć się posługiwać swoistym i wspaniałym, zupełnie wyjątkowym, ale dodającym do Pamuka zupełnie nowy wymiar językiem Małgosi jak swoim, to potrzebowalibyśmy dodatkowych wielu tygodni. A może nigdy by się to nie udało. Albo może jestem głupi jak but. Tak czy inaczej zostałem sam i choć czuję całym sobą ciężar tej decyzji, to się uspokoiłem.

 

Nie chciałem, nie mogłem już wracać do portu. Nie ma już dla mnie portu. Stanąłem na chwilę na kotwicy, żeby przeczytać jeszcze raz całą książkę. Zaopatrzyłem się w Koran. Obejrzałem wszystkie dostępne miniatury osmańskie. Przerzuciłem też masę artykułów mniej i bardziej jak i zupełnie nienaukowych; lepszych i gorszych przyczynków do interpretacji. Większość z tego wyrzucam od razu za burtę – byłaby zbędnym balastem. Ale znalazłem trop. Jest ta powieść piętrowa jak Wieża Babel. Nie da się oddać tej piętrowości w libretcie i na scenie, byłoby to przepisem na niezrozumiałą i nudną katastrofę. Ale jest sposób na wytworzenie tych pięter między dziełem, światem a samym sobą i własnym życiem.

 

Palę pewne mosty. Płoną z przenikliwym smutkiem, ale nie widzę innej drogi do przodu.