Śni mi się czasem, całkiem nierzadko, że dałem się namówić na rejs morski. Nigdy nie wiem komu ani dlaczego. Po chwilowej ekscytacji towarzyszącej wychodzeniu w morze dociera do mnie głupota i nieodwracalność tej decyzji i zamieram z przerażenia. Kiedy indziej, bardzo rzadko, śni mi się wzburzone, pełne morze, syczące, pieniące się oraz mieniące intensywnymi kolorami; takie, które nie przeraża, tylko, bo ja wiem, uwzniośla. A jeszcze kiedy indziej, na jawie nawiedza mnie wizja ciemnej, zimnej i płaskiej wody podchodzącej wysoko i pochłaniającej ląd. Wpada do tej wody i znika pod nią droga, którą jadę. Wielka, wielka zgroza.

Mam początek Baśni o Sercu (tytuł bardzo roboczy), już dobre parę minut, ale ciągle bez śpiewu. Tekst Radka Raka stawia mi opór. Mówi na różne sposoby, ale nadal nie do końca wiem co mówi i jakim głosem. Zresztą właśnie trochę się zmienił. Zmienił go Autor, po paru moich pytaniach i prośbach. Największym ogółem, moje pytania dotyczą struktury historii. To jest delikatna materia, bo mowa o baśni, a baśń wcale niekoniecznie daje się czytać jako opowieść ściśle spójna i logiczna. Nie brak tu co prawda logiki, ale jest też tajemnica; są w spójności wyrwy. Być może wynikają one z jakichś wielowiekowych pominięć i skrótów, kiedyś zrozumiałych a dziś niekoniecznie. Ale raczej myślę, że baśniowa tajemnica funkcjonuje na innej zasadzie – jako działanie chwilowej, sięgającej jakiejś wielkiej głębi intuicji wyrażającej się w nagłym i niespodziewanym zwrocie akcji, jakimś w opowiadanej historii wydarzeniu albo nie znajdującej uzasadnienia decyzji którejś postaci. W każdym razie rzecz jest o Jakóbie Szeli, zbuntowanym chłopie wchodzącym w różne kontakty i konszachty z światem nadrealnym i realizującym pewien program. Częściowo jest to obraz faktycznie żyjącego w XIX wieku Jakuba Szeli, o którym legendy w rejonie byłej Galicji do dziś są żywe. Postać trudna w jednoznacznej ocenie, której życie i działania stanowią ciekawy epizod w historii napięć klasowych na obszarze będącym dziś Polską. Trochę seryjny gwałciciel-zabójca, a trochę Robin Hood. Przy czym w libretcie ukazany jako człowiek targany namiętnościami i siłami wykraczającymi dalece poza jego, a może i czyjekolwiek poznawcze zdolności. Do tego jego tożsamość jest płynna; w pewnym momencie Jakób przeobraża się w Wiktoryna. Niby dekretem, realnie dostaje na jeden dzień inne prawa. Jakieś prawa. Ale przeobrażenie jest głębsze. Serce zamienia się w kamień; ofiara w oprawcę; chłop w pana. Ale ani chłop do końca dobry, ani pan zły. Czytając i przekazując treść dalej staram się mieć na uwadze dobro dzieła muszącego prezentować swą treść w sposób do pewnego chociaż stopnia klarowny, ale też nie „wylać z kąpielą” tej tajemnicy, która działać może niezależnie od moich interpretacyjnych, być może całkowicie zbędnych a w każdym razie bardzo możliwe, że chybionych wysiłków i intuicji.

O muzyce mogę na razie powiedzieć tyle, że ujawnia się w niej chyba różnica w charakterze elementów składowych zespołu instrumentalnego: żywiołowy i prosty (o ile nie prymitywny) oraz chłodny, surowy i do pewnego stopnia wynikający z pewnych ścisłych założeń materiałowych.

Leśmianowy Goryl zajmuje mi więcej czasu niż zakładałem. Tu też jest prymitywizm, ale niekoniecznie prostota. Brnę przez ten wiersz co chwila zawracając. Ale brnę w poczuciu celu przed sobą. Z wysiłkiem, ale jednak dość lekko.

A do tego przyglądam się jak wyłania się Byk Szczepana Twardocha. Miota się i sapie. A ja dodaję co nieco od siebie.

Uwaga na marginesie: wydaje się, że wymiary czasowo-przestrzenne świata pozwalają założyć, że wszystko co jest, a w każdym razie co może być, występuje (gdzieś, prędzej czy później) we wszystkich możliwych odmianach, rozmiarach i kształtach (i wszelkich innych kategoriach). Mówiąc inaczej, wszystko jest naturalne. Oczywiście to ani nowa, ani moja myśl, tylko ją tu sobie tak, właściwie nie wiem po co, upraszczam.