Wyznam z pewnym skrępowaniem, że dopiero teraz dotarło do mnie jak dziwnie a propos świata wokół może być odczytany tytuł opowiadania o dziewczynie-maszynie. Już jakiś czas temu, miesiąc, może więcej, Marcin Trzęsiok pomysł na utwór skomentował słowy „co za tytuł!”. Zupełnie nie zrozumiałem o co mu chodzi. Uznałem, że pewnie jak zwykle wie coś, czego ja nie wiem, dostrzega jakieś głębie i konteksty dla mnie niedostępne, więc na wszelki wypadek nic nie odpowiedziałem. Przedwczoraj, przy ogłoszeniu powrotu do zaostrzonego reżimu maskowego, wreszcie mnie olśniło i mogę odpowiedzieć: rzeczywiście, co za tytuł.

Swoją drogą rozważam wersję lożbańską ostatecznego tytułu. Według dostępnych słowników mam dwie możliwości: firgai (jako zakrycie twarzy) oraz ticta’u (szerzej, jako przebranie, kamuflaż). Wersja pierwsza oddaje prostolinijność oryginalnego tytułu, a druga jest już trochę interpretacją, sugerując głębsze znaczenia. Jeszcze nie wiem.

Jestem na progu sali balowej. Po pierwszych kanonicznych (choć nie bardzo ściśle) eksplozjach i spiętrzeniach wszedł śpiew, na motywie głównym kanonu, w dużym rytmicznym uproszczeniu i szerokiej augmentacji. Padają szczątki pierwszych zdań opowiadania. Tekst staje się jeszcze krótszy. Dobrze. Za chwilę otworzą się drzwi i dziewczyna wejdzie w głośny, ruchomy tłum. Przypomniał mi się film Le bal z 1983 (reż. Ettore Scola). Historia francuskich przemian społecznych pokazana jako bal. Bez dialogów. Z mnóstwem charakterystycznych, przerysowanych, tragikomicznych postaci. Maja Kleczewska pokazywała fragmenty tego filmu chórzystom reżyserując Sudden Rain. Chodziło jej o podobny efekt, na przemian zagęszczającej się i rozrzedzającej masy tancerzy, z możliwością wyławiania odbywających się komiczno/żałosnych mikro-historyjek. Tu ktoś komuś nadepnął na nogę, tam ktoś kogoś namiętnie całuje, tu się ktoś spił do nieprzytomności i zasnął, gdzie indziej wznoszą toasty. A na tym tle rozgrywa się historia główna. Maja jest arcymistrzynią sterowania chaosem – zarówno jako tłem, jak i jako treścią pierwszoplanową. Potrafi zagrać naturalnością (której chaos jest integralnym elementem), stworzyć wrażenie, że aktorzy nie grają, tylko biorą udział w jakiejś faktycznie dziejącej się historii. Stwarza wrażenie nieudawania, a jednocześnie jakiejś nieudolności. Ale nawet na moment nie traci kontroli. Widz ogląda to z cieniem poczucia niestosowności, nieuprawnienia, z ekscytacją podglądacza. Daje się wciągnąć w historię, ale mu z tym nie do końca wygodnie. Patrząc traci niewinność. Podobne wrażenie ma się oglądając filmy Johna Cassavetesa. I, zresztą, jedno z niedawnych przedstawień Mai to Pod presją na motywach A Woman Under the Influence Cassavetesa. Kobieta nie mieszcząca się w powszechnie przyjętych normach i rytuałach i jej coraz głębszy konflikt z grupą poczciwych, ale nieco ordynarnych i brutalnych facetów wokół, na czele z mężem rozdartym między małżeńską miłością i lojalnością a konwencją męskiej przyjaźni i solidarności. A między tym wszystkim dzieci. Niepozorni świadkowie rozdzierających scen uczący się przez nie świata. Za chwilę sami będą głównymi bohaterami. Wieczny dramat. Filmowy oryginał – arcydzieło. Teatralne nawiązanie – chyba równie wspaniałe. Jedyne, co mnie odrobinę uwiera w Pod presją, a podobnie uwierało w Sudden Rain, to pewna w moim odczuciu nadinterpretacja przyczyn tego nie mieszczenia się w konwencjach (w Pod presją głównej bohaterki, w Sudden Rain – postaci małżonka). U Mai na horyzoncie zawsze mniej lub bardziej wyraźnie wydaje się majaczyć sugestia psychicznego rozstrojenia z symptomami wprost z klasyfikacji ICD-10. Nie wiem, czy to konieczne. Może tak. Ale tylko przy założeniu, że wszyscy się gdzieś w tej klasyfikacji mieścimy. W każdym razie, wielka sztuka.

Pytanie o swą psychiczną kondycję za chwilę zada sobie dziewczyna-maszyna. Na razie dopiero co się ocknęła. Słyszy już hałas zza drzwi, ale jeszcze przez chwilę ich nie otwiera. Nie otwiera oczu. Czuje „napływ płci”. Za chwilę się uśmiechnie i ruszy przed siebie z szumem sukien. Biedna.