Na scenie Kara – Czarny. Wraca po latach i nie wie, czego się spodziewać. Trochę wspomina, trochę snuje plany. Nie wiem jeszcze dokładnie jaki on jest. Jakiś niewyraźny. Może właśnie taki. Miły właściwie i ładny, ale co mu do końca chodzi po głowie, trudno powiedzieć. Jeszcze będzie ujawniał różne swoje strony.

 

Zatrzymałem się na tym jego wejściu-powrocie boleśnie długo. Wydawało mi się, że wiem, jak to ma wyglądać-brzmieć, ale utknąłem w szczegółach. Nie mogłem ruszyć z miejsca przez prawie tydzień, chociaż nie ustawałem w wysiłkach. W końcu ruszyłem i nie oglądam się za siebie. Wracając do metafor morskich: brnę pod wiatr. Połowy żagli już nie ma, podarły się. Niedługo skończy mi się woda. I cytryny.

 

Jeśli chodzi o tekst, jestem cały czas o jedną scenę do przodu a kolejne widzę w mglistym zarysie. Zostało ich do końca chyba trzy. Konkluzja nadal niejasna, ale coraz wyraźniejsza; czuję, że już wiem. Şeküre – rzecz jest o niej, a ona właściwie znikła. No właśnie, no właśnie. Nie znikła, jest, widzi wszystko przez dziurę w ścianie. I rzecz jest właśnie o niej.

 

Nawiasem: sceny będą nazywały się miniaturami.