Zacznę od uzupełnienia informacji o składzie wykonawczym. Trójce solistów (jak wspominałem, dwa soprany i kontratenor) będą towarzyszyć przede wszystkim, rzecz jasna (bo AUKSO i auksodrone) smyczki: kwintet w liczbie 6,6,4,4,2. Na wszelki wypadek wyjaśnię, oznacza to orkiestrę smyczkową w klasycznym układzie od skrzypiec pierwszych i drugich, poprzez altówki i wiolonczele aż po kontrabasy, w liczbie muzyków odpowiednio: 6,6 itd. Jest to, w moim przekonaniu i doświadczeniu, idealny zespół w układzie wokalno-instrumentalnym. Taka liczebność z jednej strony w całkiem potężnie brzmiącym tutti nie musi zagłuszyć solisty (choć czasem może, trzeba uważać), a z drugiej daje liczne możliwości divisi na podgrupy i dobrze wyważony wielogłos. Począwszy od podziału dokładnie na pół, na 22 liniach solowych skończywszy. A poza tą logistyką, co nawet bardziej istotne, smyczki stanowią najbardziej wszechstronną i elastyczną homogeniczną grupę tradycyjnych instrumentów. Zakres ich możliwości barwowo-artykulacyjno-dynamicznych jest właściwie nieograniczony. Mogą brzmieć jak monolit, mogą wielobarwnie „migotać”, mogą kontynuować dźwięk o stałym natężeniu w nieskończoność, mogą grać na granicy słyszalności albo, jak już mówiłem, całkiem potężnie. Mają niezwykle bogate i stosunkowo nietrudno osiągalne możliwości intonacyjne; sposobów wydobycia dźwięku, zarówno o określonej, jak i nieokreślonej, lub nie do końca określonej wysokości jest tu bezlik. Chyba najsilniej na moją wyobraźnię działa fakt, że zachodzi tu wyjątkowo intymny kontakt grającego z brzmiącą materią. Muzyk kształtuje dźwięk wprost w kontakcie własnej skóry ze struną i drzewcem smyczka. Dźwięk rodzi się dosłownie na opuszkach palców. Technologia, niezmieniona od pół tysiąca lat, służy właściwie jedynie wzmocnieniu głośności dźwięku; jego wysokość, barwa i bezwzględne natężenie są najściślej sprzężone z fizjologią. Tylko ludzki głos przewyższa smyczki pod tym względem, mając z kolei znacząco mniejsze możliwości rozpiętościowo-ruchowe. Takie porównanie ma oczywiście ograniczony sens, ale nie jest go pozbawione całkowicie, skoro historyczną funkcją instrumentów muzycznych było najpierw wsparcie, a potem zastąpienie głosu właśnie. Jedyne czego czasem w smyczkach mi brak, to pewna agresja w ataku dźwięku. Podstawą zaistnienia dźwięku jest tu zjawisko tarcia, które wzbudza drgania, które z kolei zyskują donośność dzięki rezonansowi. Bez tarcia dźwięk instrumentów smyczkowych jest słaby, samo uderzanie w struny daje nikły rezultat, więc ostre zaznaczenie początku dźwięku jest zawsze obarczone pewnym kompromisem – między siłą a czasem przyłożenia. Stąd, grupę smyczków dopełni fortepian, oczywiście nie ograniczając się do „agresywnego ataku”, tylko dodając całą swoją unikalną paletę możliwości. A dodatkowym dopełnieniem będą jeszcze dwa instrumenty o szczególnym dla mnie znaczeniu.

Co do pierwszego miałem pewność od początku myślenia o SYRENIE. Będzie to saksofon w kilku odmianach – najpewniej prawie wszystkich jakie istnieją, ale nie mam jeszcze stuprocentowej pewności, które dokładnie wykorzystam. Na pewno sopranowy i tenorowy, zapewne też altowy i któryś z najniższych. Bliższe zaznajomienie z saksofonem zawdzięczam Bartkowi Dusiowi, który jakiś czas temu zaprosił mnie do współpracy. Powstało Niebo w Niedabylu z orkiestrą kameralną i zeszłoroczny Colus z orkiestrą smyczkową. Obydwa dostępne w youtube, gdyby to kogoś interesowało:

Niebo w Niedabylu (2015)
Colus (2019)

Bartek jest postacią wyjątkową i co mnie niezwykle cieszy, wszystko wskazuje na to, że weźmie udział również w premierze SYRENY. Ale wykonawcom poświęcę osobny wpis. Co zaś do saksofonu, jest to instrument szczególny. Stosunkowo nowy – jeden z ostatnich wynalazków w historii zachodniego instrumentarium i jeden z niewielu, które przetrwały próbę czasu wchodząc w powszechny użytek. Od początku pomyślany jako symbol nowatorstwa, w XX wieku w tym wymiarze zrealizował się w pełni, stając się jedną z ikon kultury. Polecam książkę „The Saxophone” Stephena Cotrell’a, zwłaszcza dwa ostatnie rozdziały w tym temacie. Ta symbolika nie jest tu dla mnie od rzeczy. Syrena wzywa ku nieznanemu, ku przekraczaniu granic, własnych i zewnętrznych. Namawia do bezczelności. Saksofon jest właśnie bezczelny. Przekracza granice gatunkowe i klasyfikacyjne. Może być ordynarny, ale lirycznością nie ustępuje szacownym starszym instrumentom. Potrafi grać w zespole, ale trochę nie pasuje do orkiestry, wyróżnia się – wizualnie i brzmieniowo. Nieco zanadto błyszczy. Może prowadzić solową linię, ale ma też olbrzymi potencjał harmoniczny – z dętych instrumentów ma chyba najbogatsze i najpełniej dające się okiełznać możliwości gry wielodźwięków. Zainteresowanych tym aspektem odsyłam do książki Marcusa Weiss’a i Giorgio Netti’ego „The Techniques of Saxophone Playing”, z wyjątkowo pożytecznym poszerzeniem online na stronie wydawcy – Baerenreitera:

https://www.baerenreiter.com/materialien/weiss_netti/saxophon/

Saksofon jest trochę niesforny; jeszcze jakby niedojrzały, ale już silny. Niepokorny. Tak o tym myślę.

Nad instrumentem drugim długo się wahałem. Nie chciałem rezygnować z bardzo dobrej w moim odczuciu proporcji – z strunową, smyczkowo-fortepianową bazą i solistycznym, kilkuodmianowym saksofonem, korespondującym z głosem, a jednocześnie stanowiącym nieoczywistą alternatywę dla chóru, dzięki swojej wielogłosowości – symultatywnej i konsekutywnej, jeśli można tak powiedzieć. Ale jednak czegoś jeszcze mi brakowało. Długo nie wiedziałem co to, ale w końcu dotarło do mnie, że chodzi o drugie niesforne dziecko kultury XX-wieku, a przy tym szczególną dla mnie osobiście, niespełnioną, czy raczej nieodwzajemnioną miłość młodości – gitarę. Od gitary zacząłem, najpierw przez chwilę zafascynowany jej odsłoną turystyczno-harcerską, zaraz potem rock-and-rollową, w szczególności w ujęciu Jimmiego Hendrix’a, a potem, już nieco mniej intensywnie, ale za to bardziej konsekwentnie, klasyczną. Miłość była nieodwzajemniona, bo właściwie nigdy nie osiągnąłem momentu sprzężenia z instrumentem, poczucia, że go opanowałem, że stanowi dla mnie narzędzie wyrazu. Że brzmi, to co chciałbym, i wiem, że mogłoby, a nie tylko słaby kompromis między tym co sobie wyobrażam a moimi manualno-pamięciowymi brakami. Nigdy nie poczułem się z gitarą nieskrępowany, kompetentny. Może najbardziej grając przez rok w duecie z koleżanką flecistką w jednej z gliwickich restauracji. I może jeszcze współtworząc z żoną i grupą wyjątkowo żywych nastolatków rodzaj zespołu, w którym moim zadaniem było gitarowe odwzorowanie akompaniamentu z wielogatunkowego zbioru – od pop-rock’a po hip-hop. Przy tej okazji utrwaliłem też w sobie przekonanie, że realizacja potrzeby autentycznej ekspresji muzycznej jest możliwa zupełnie niezależnie od gatunku, a wszelkie hierarchie w tym zakresie są arbitralne. Św. Pamięci Sir Roger Scruton głęboko się w tym temacie mylił, w mojej ocenie.

Wracając do gitary, jej symbolika jest w pewnej mierze zbieżna z saksofonową. Jej specyfika ma też wiele wspólnego ze smyczkami. Pomijając struny jako źródło dźwięku, chodzi mi też o wspomnianą intymność fizjologiczno-akustyczną – tu nawet jeszcze dalej idącą w ręce prawej, która ma kontakt ze strunami bez smyczkowego zapośredniczenia, chociaż mniejsza w ręce lewej, gdzie intonację regulują progi. Gitara jest delikatna i cicha, najlepiej słychać ją z bliska. Dopiero wsłuchując się można docenić pełnię i bogactwo jej brzmienia. Łatwo je przeoczyć. Nietrudno je też zniweczyć, uderzając struny zbyt zapalczywie.

Gitara w SYRENIE będzie szczególna, amplifikowana, trochę w typie gitary jazzowej w kwestii barwy, jednak zasadniczo bez improwizacji. Ze struną g przestrojoną na fis, dla osiągnięcia interesującej mnie symetrii – dwie kwarty czyste w górze i w dole, z tercją wielką pomiędzy (e-a-d-fis-h-e).

O części drugiej nie mogę jeszcze wiele powiedzieć. Po tygodniu jestem ciągle na etapie czytania tekstu. Ale dokonałem tu bardzo ważnego odkrycia oraz idącej za nim zmiany. Otóż w jednej z całkiem pierwszych wersji tekstu jakie otrzymałem od Szczepana, część pierwszą kończyły słowa Syreny:

Tężeją moje wody i więzną w nich statki, lód kruszy ich kadłuby.

Po zielono-białej skorupie stąpają miękkie stopy niedźwiedzi.Już czują wasz obcy zapach.Wyobrażając sobie przebieg całości formy miałem wrażenie, że to nie pasuje w tym miejscu. Że stanowi tu jakieś nowe otwarcie, wnosi nową treść, sugestię zalążka fabuły, tworzy napięcie, które dysonuje z uspokajającą się muzyką i kończącą się, zamkniętą całością tej części. Poprosiłem więc Szczepana o rezygnację z tego, na co przystał z oporem. Stwierdził, że to ważne, i może to co najwyżej przesunąć do części trzeciej. Uznałem, że to dobre rozwiązanie i na tym stanęło. Ale teraz, kiedy usiadłem do części drugiej, zdałem sobie sprawę, że motyw wzajemnego pożerania się przez istoty, w szczególności pożerania ludzi przez zwierzęta, jest w tym tekście stałym mini-refrenem. W części pierwszej są niedźwiedzie, a w drugiej krokodyle – więcej powiem w swoim czasie. A ponadto jest to pewna prawda o świecie. Bycie możliwe tylko kosztem innego bycia; naturalny horyzont istnienia wyznaczony przez potrzebę innego istnienia. Tak to wygląda na każdym poziomie, w takiej rzeczywistości się poruszamy. Wchłanianie i przetwarzanie są zasadą, zarówno w wymiarze organicznym, wśród organizmów i komórek, jak i nieorganicznym, na poziomie tak molekularnym, jak planetarnym i międzygalaktycznym, psychologicznym i socjologicznym również. Więc z bólem, bo nigdy nie jest to proste, wróciłem do części pierwszej i przeorganizowałem końcówkę tak by niedźwiedzie jednak tam się znalazły. Ale tak chyba musiało być, bo w toku tych roszad skrystalizowała się kwestia pytania o to „co jest najlepsze dla człowieka”, które nadal stanowi ostateczne zwieńczenie części pierwszej, jak i bardzo istotną część całości.

Płynę dalej. Wiatr i fale umiarkowane, lekko od dziobu.