7,24 – 6,4 – 5,17 

Odwiedziłem kilka miejsc, w których dorastałem. Nie mieszkam teraz daleko od nich, ale są odległe. Coraz odleglejsze, jak punkty w rozszerzającej się przestrzeni. Odwiedzanie ich jest udawaniem. Udaję, że w nich jestem. Wyglądam tylko przez okno pociągu, udając, że mogę się zatrzymać albo cofnąć. Widzę tylko chwilowy, jaskrawy ślad o zatartych konturach, znikający w ciemnościach tym szybciej, im bardziej wprost na niego patrzę. Więc muszę patrzeć ukradkiem, nieco obok. Wprost nie wolno.

Lepiej byłoby nie patrzeć, ale w pociągu nuda, nic się nie dzieje. Jedyne, co nadaje dynamiki jeździe to przesuwające się i znikające tło za oknem. Ruch pozorny, ale trudno odwrócić wzrok. Więc patrzę. Udaję, że skądś i dokądś jadę, że gdzieś bywałem i bywam, niech będzie. Szybko też zapominam, że jadę znikąd i po nic. Daję się ponieść złudzeniom za oknem. Nie chcę, żeby znikały zbyt szybko, przywiązuję się do nich. I muszę za to zapłacić. Sama jazda jest darmowa, ale umilające ją rozrywki już nie. Pay per view.

Więc się rozrywam. Wszystko płonie, więc się ogrzewam przy płomieniach, czemu nie. Udaję, że to nie ja się spalam. Dorzucam do ognia, najpierw ostrożnie, z czasem coraz śmielej. Nie widzę w tym nic złego. Przeciwnie, przynajmniej jest nieco cieplej i jaśniej. Ale ten ogień nie oświetla ciemności dokoła. Nie ma niczego, od czego światło mogłoby się odbić. Ale pali się bardzo ładnie.