Część ostatnią, dla odmiany, widzę wyraźnie w całości. Jakby mgła się nagle podniosła. Wiem dokładnie kiedy i jakie zabrzmią dźwięki, wiem też dlaczego będą takie a nie inne. Ale nie powiem. Nie mogę – nie wolno mi. Jeśli cokolwiek wynika z tych notatek dla mnie, to coraz pełniejsze przekonanie, a może potwierdzenie intuicji, że o pewnych rzeczach mówić nie tyle nie trzeba, co właśnie nie można. Przekraczanie pewnych granic wyjaśniania niewiele wnosi, a może coś zniszczyć. Zwieść na manowce.

George Crumb twierdzi, że człowiek nigdy absolutnie nie powinien lecieć na księżyc, bo zabija w ten sposób symbol. Kiedyś wydawało mi się to dziecinnie naiwne, wręcz głupie. Teraz rozumiem to lepiej. Myślę, że pobrzmiewająca w tym apelu naiwność, jaskrawa nieprzystawalność do rzeczywistości, jest świadoma. Jest narzędziem służącym do wytrącenia ultra-racjonalnego, postępowego umysłu z ustalonych torów. Człowiek nowoczesny musi w zderzeniu z takim postulatem na moment zaniemówić, wpaść w poznawczy dysonans. I może dzięki temu na ułamek sekundy poczuć – w mięśniach i kościach, w odruchu rozbawionego, niedowierzającego skrzywienia się – że tzw. materia fizyczna jest tylko jednym z przejawów czegoś, a nie sednem. A klucz do sedna nie jedno ma imię. Właściwie to samo powiedziałbym o muzyce Crumba. Zawsze ją lubiłem, ale miałem też poczucie, że jest nieco zbyt prostolinijna w swoim mistycyzmie. Że to trochę infantylna metafizyka. A teraz ją przyjmuję, traktuję jako celowy zabieg – służący rozbrojeniu. Przejaskrawienie i odrobina dziecinady jako wymuszenie opuszczenia gardy. Amerykański pejzaż, zresztą, ma kilka postaci, które odbieram podobnie: LaMonte Young, Harry Partch, chwilami Charles Ives. W tym kontekście, choć to zupełnie inna bajka, nieco lepiej niż kiedyś rozumiem też pisanie Roberto Calasso. Wieczne krążenie, gubienie i odnajdywanie tropu, unikanie jak ognia wszelkich jednoznacznych tez – wszystko to mnie drażniło. Przy czym czułem, że jest tam jakaś głęboka i ważna prawda, tylko stale mi się wymyka, bo pewnie jestem za głupi. A teraz widzę, że właśnie o to chodzi. Prawdy jednoznaczne są złudzeniem. Niebezpieczną iluzją. I owszem, jestem za głupi, ale może to niekoniecznie źle.

Nie mogę więc powiedzieć dokładnie co, jak i dlaczego, ale mogę opowiedzieć co nieco dookoła. Ostatni tydzień spędziłem głównie na czytaniu tekstu ostatniej części oraz długotrwałym przesuwaniu urządzenia o nazwie EBow nad strunami gitary elektrycznej. EBow to poręczny wynalazek (opatentowany w późnych latach 70, niemal dokładnie mój rówieśnik) wykorzystujący zjawisko sprzężenia zwrotnego do wzbudzania stałych drgań struny. Gdyby kogoś interesowały szczegóły działania: U.S. Patent 4,075,921. W największym skrócie: dwie cewki nawinięte na jeden rdzeń plus układ scalony powodujący, że jedna cewka wzbudza się w polu elektromagnetycznym przetwornika, a druga wytwarza pole pobudzające strunę w częstotliwości wejściowej, lub w drugim trybie działania, w częstotliwości wyższej składowej harmonicznej. Do tego wszystkiego, oczywiście źródło napięcia w postaci baterii 9V. Co dla mnie istotne, przesuwanie urządzenia nad struną daje możliwość eksplorowania jej spektrum harmonicznego, przy dużym wzmocnieniu dźwięku oraz możliwości stałego podtrzymania jego trwania. W gruncie rzeczy jest to bezpośrednie badanie spektralne, bez dodatkowych zapośredniczeń sprzętowo-software’owych. Podobnie jak wsłuchiwanie się w wielodźwięki instrumentów dętych. Najlepiej byłoby móc je grać sobie samemu, ale przy braku takiej możliwości nieoceniona jest wspomniana już wcześniej strona baerenreitera z zestawieniem wielodźwięków saksofonowych, na której również w tym tygodniu spędziłem niemało czasu. Są to jedne z niewielu drzwi, którymi mam ochotę wchodzić do skądinąd bardzo pociągającego mnie świata spektralizmu.

Moje pierwsze zetknięcie się z tym nurtem było od razu wypłynięciem na pełne morze: jako student trzeciego roku kompozycji pojechałem na swoją pierwszą „Warszawską Jesień” w roku 2003 i byłem na legendarnym koncercie z pierwszym polskim wykonaniem Quatre chants pour franchir le seuil Gerarda Griseya. Chyba wszyscy tego wieczoru mieli poczucie uczestnictwa w czymś wyjątkowym. Jeden przykład: o ile wiem, Paweł Mykietyn po tym koncercie wyrzucił sporą część swojej wcześniejszej muzyki do śmieci i obrał kurs na mikrotony… Ja nie miałem wtedy jeszcze niczego do wyrzucenia, i w ogóle niewiele rozumiałem, ale wrażenie zostało niezatarte. Zaraz potem dokopałem się jakoś, zapewne z pomocą Andrzeja Chłopeckiego, do Les Espaces Acoustiques i byłem pod wrażeniem niewiele mniejszym. Sam Prolog mnie zdumiał i zachwycił. Jest w tej altówkowej melodii jakaś pierwotna prawda. Jest ta melodia jak powierzchnia morza, która skrywa niewidoczną, ale wyczuwalną głębię pod spodem. Nie trzeba się w morzu zanurzać, żeby jego głębi doświadczyć. Wręcz faktyczne zanurzenie może boleśnie i ostatecznie minąć się celem kończąc wszelkie doświadczenie. Grisey jest jednak wyjątkiem. Spektralna analiza jest w moim odczuciu nierzadko dość prymitywnym nurkowaniem. Nie mam ochoty płynąć pod wodą. A już na pewno nie mam ochoty wsiadać na łódź podwodną. Wystarczy mi wpatrywanie się w głębinę z bliska, ale pozostając na powierzchni. Ze zgrozą.

Inny przykład: Fausto Romitelli. On też wpatruje się w głębię nie usiłując jej zmierzyć i dotknąć dna, tylko raczej próbując przybliżyć wrażenie, jakie na nim robi. Przy czym u niego morze nie jest spokojne. Jest wzburzone, groźne, ale wesołe. Jak sztorm w pełnym słońcu (zdarza się). Albo kiedy fale i prądy pędzą z różnych kierunków i zderzają się ze sobą. Jak w okolicy Skagen, gdzie Bałtyk spotyka się z Morzem Północnym, albo w cieśninie Pentland Firth, gdzie Morze Północne z kolei miesza się z Atlantykiem.

Innym miejscem mojego bezpośredniego, namacalnego kontaktu ze spektrum dźwięku był pokład jachtu S/Y Stary, na którym odbyłem najdłuższy i najbardziej intensywny rejs – do Islandii. Jacht Stary wyposażony był (i chyba nadal jest) w silnik Ursus 4410 zamontowany w jego tylnej części, w komorze tuż obok mini-kajuty, w której rezydowałem. Od silnika oddzielała mnie płyta ze sklejki. o grubości centymetra, a czasem nic mnie od niego nie oddzielało, bo płyta miała tendencję do wypadania z zawiasów. Jacht Stary zbudowany jest z zespawanych ze sobą stalowych płyt o nieco różnych powierzchniach, tworzących razem kadłub o akustycznych walorach nierównomiernie temperowanego karaibskiego bębna typu steel pan.

Całkiem niedawno będąc w Szczecinie odwiedziłem port, ciekawy czy zastanę jacht. Zastałem. Była zima, więc był wyciągnięty z wody. Oto on (nawiasem, dobry przykład na to, że to, co ukryte pod powierzchnią powinno pozostać ukryte - dla zachowania majestatu tego, co widać)

Pracujący na stałych, wysokich obrotach silnik ursus wytwarza wewnątrz tego bębna mnogość najróżniejszych wibracji wchodzących ze sobą w najróżniejsze interferencje, z wyraźnym tonem podstawowym samego silnika. Leżąc w całkowitych ciemnościach z głową przy ursusie, czasem długie godziny nie mogąc zasnąć, miotany na wszystkie strony przez sztormy i burze doznawałem wrażeń intensywnych i niezapomnianych (silnik na jachcie nie jest uruchamiany bardzo często, ale kiedy już jest, to bywa że na kilka dni). Uważam, że Wagner pisząc wstęp do Złota Renu musiał mieć na myśli taki efekt.

Dźwięk ursusa jest zresztą jednym z moich pierwszych dźwiękowych wspomnień w ogóle – jako kilkulatek spędziłem raz z Ojcem żniwa w jego rodzinnej Nienadówce pod Rzeszowem. Dźwięk, zapach i całą potęgę żółtego traktora pamiętam wyraźnie.

Wszystko łączy się ze sobą. Wszystko toczy się w kółko; pojawia się, znika i wraca. Koniec jest jednak nieunikniony.