Któregoś dnia zimy roku 1985, rano, pod blokiem na ul. Wielkiej Niedźwiedzicy na osiedlu Kopernika w Gliwicach, usuwałem śnieg z należącego do mojej rodziny Fiata 126p. Mieliśmy dokądś jechać, chyba gdzieś dalej, poza miasto a mnie tata powierzył zadanie odśnieżenia pojazdu. Przyjąłem polecenie z dumą, pewnie zresztą sam się o nie dopraszałem, w każdym razie realizowałem je z dużym entuzjazmem. Zostałem do tego wyposażony w narzędzie – zmiotkę czy szczotkę, która jednak zadanie spełniała umiarkowanie dobrze, bo śnieg był dość ciężki i zmrożony, a ja słabawy. Włosie zmiotki czy szczotki nie wnikało w strukturę śniegu odpowiednio głęboko, więc zamiast go usuwać, zmiatałem tylko warstwę wierzchnią, spodnią za to w zasadzie wygładzając i utwardzając. Postanowiłem więc zmodyfikować sposób użycia narzędzia – odwróciłem je włosiem do góry i jąłem uderzać w śnieg tak, by wbijać drewno możliwie głęboko, po czym zgarniać. Działało to znacznie lepiej.

Przechodził tamtędy pan z chłopakiem mniej więcej w moim wieku, pewnie synem. Ujrzawszy scenę zatrzymali się, a pan zawołał: „Nie widzisz, gówniarzu, że rysujesz karoserię?”, czy coś w tym rodzaju. Byłem sparaliżowany. Zalała mnie mieszanka oburzenia, przerażenia, żalu i wstydu. Nigdy wcześniej (za to kilka razy później) nie czułem niczego podobnego. „To auto mojego taty” powiedziałem, z trudem powstrzymując się od płaczu. „No na pewno” skomentował to chłopak, po czym spojrzał na swojego pewnie ojca, który do mojej wypowiedzi nie odniósł się, tylko zakończył rozmowę warknięciem „zostaw, bo zniszczysz” i ruszył dalej. Chłopak, podążając za nim odwracał się jeszcze kilka razy zanim w końcu znikli za blokiem.

Nie pamiętam co było dalej, ale pamiętam wyraźnie wrażenie otwierających się w mojej głowie ciężkich drzwi. Nie wiedziałem, że tam są i bardzo nie chciałem, żeby się otwierały. Za drzwiami było ciemno i chłodno.

Agnes kończy swoją kwestię. Alojs klęczy. Całuje jej buty. Minuta dwunasta.