Jedną z pierwszych rzeczy, jakie pamiętam z wczesnego dzieciństwa (czyli w ogóle) jest obrazek na ścianie mieszkania na osiedlu Kopernika w Gliwicach, w którym moja rodzina mieszkała do czasu, gdy miałem lat sześć. Obrazek był rodzajem grafiki. Właściwie chyba było to kilka czarno-białych, prostych, wyciętych z papieru kształtów naklejonych na ścianę, układających się w wizerunek widzianej z profilu ryby. Punktem centralnym ryby było wielkie, okrągłe, czarne oko. Patrzyłem w oko ryby ze zgrozą, mając nieodparte wrażenie, że ryba również patrzy na mnie. Było to spojrzenie pierwotnego, morskiego stwora, który składa się z czysto funkcjonalnych elementów. Aqua-dynamiczne ciało złożone wyłącznie z głowy i ogona, a na jego przedzie paszcza i oko. Paszcza kieruje się za pomocą ogona do tego, co widzi oko, żeby to pożreć. Ale groza spojrzenia potwora to nie tylko ślepy strach przed pożarciem; to groza samego widzenia i bycia widzianym. Groza bycia dostrzeżonym. Zidentyfikowanym. Spojrzenie potwora daje tożsamość, koncentrując ją natychmiast wokół obawy. Zyskaną w oku potwora tożsamością nie można się nacieszyć. Trzeba zmykać.

Sprint trwa. Trochę jakbym nie tylko zmierzał do jakiejś mety, ale też przed czymś uciekał. W każdym razie 5 minut za mną. Duet zaśpiewał o władzy. Nie ma nic lepszego, nic gorszego na świecie, niż lepszego, niż władza nad człowiekiem. Dwugłos, ale bez osobnych tożsamościowo postaci. Coś, jakby dwugłosowy chór z akordeonem.

A za chwilę monolog Agnes. Biegnę dalej. Po piasku i nieco pod górę.