Czas, w którym nie pozostaje już nic innego, jak zacząć pisać samą muzykę bywa wyjątkowo męczący. Wszystko jest już ustalone, skład, tekst, przybliżona „objętość”. Pojemnik, jeśli można tak powiedzieć, na znaczenia treści jest na tyle pełny, że dalsze dodawanie nic już nie wyjaśnia. Wszelka aktywność poza faktycznym pisaniem staje się działaniem unikowym, ruchem pozorowanym, bardzo szybko wzmagającym dręczące wyrzuty sumienia. Jedyne, co można wtedy zrobić to stanąć w obliczu pustej kartki, która nagle staje się gigantyczną, oślepiającą otchłanią, nie odwrócić wzroku i zacząć. Mimo paniki, że przecież można cokolwiek, więc co w takim razie, a jeśli już coś, to co potem. I mimo pytania raczej bez odpowiedzi – po co. Pisanie nie jest przyjemne (nawiasem, jak stwierdził chyba Jerzy Pilch, „ktoś kto lubi pisać” to dobra definicja grafomana), w każdym razie, kiedy ma się zacząć. Ale zaczyna się nie raz, tylko miliard razy. Właściwie każda chwila jest nowym początkiem. Każdy moment, w którym uwaga odkleja się od wątku i trzeba ją na nowo nań skierować, wiąże się z wysiłkiem, którego ma się ochotę uniknąć, i który zwyczajnie męczy. Szczęśliwie wątek z czasem zaczyna się wić. Pilnować trzeba się nadal, wysiłek pozostaje, ale jego efekty są coraz bardziej zauważalne. Kolejne „akty woli” przynoszą coraz obszerniejsze rezultaty, a czas początkowo stojący w miejscu zaczyna płynąć.

„Maska” zacznie się od kanonu. Przyszedł mi do głowy motyw, który początkowo wydawał się zupełnie nieścisły, przypadkowy, aż w którymś momencie ujawnił regularność i różne możliwości zestawiania z samym sobą w kanonicznych konfiguracjach – augmentacjach, dyminucjach, transpozycjach itp. Ciekawe, dotąd tego rodzaju zabawy mnie nie pociągały. Chociaż może to nieprawda, w ostatnich utworach (Drach, Syrena) konstrukcje koliste są wyraźne. Ale raczej nie aż tak ścisłe. I bardziej harmoniczne, niż melodyczne. Zresztą zobaczymy, na ile kanon będzie ścisły. Tak czy inaczej, tutaj kanon wydaje się wyjątkowo na miejscu, więc go nie unikam, wręcz przeciwnie, traktuję go jako idealny motyw przewodni dla całości. Ścisła konstrukcja mająca pewną określoną, ale olbrzymią liczbę możliwych rozwiązań. Łamigłówka dająca poczucie swobody, ale w zamkniętych ramach. Czyli – dokładnie to, czym jest „Maska”. Ostatnio czytałem i słuchałem sporo Douglada Hofstadtera, co musi tu być nie bez znaczenia. Jego „Gödel, Escher, Bach”, wielka wizja świadomego życia jako właśnie szczególnej, kanonicznej konstrukcji logicznej („dziwna pętla” – strange loop) jest tu dla mnie źródłem różnego rodzaju inspiracji – choć raczej nie wprost, po prostu pozwalam sobie na błądzenie myślami po tym w wielu miejscach niezrozumiałym dla mnie koncepcie. Hofstadter ma też wiele ciekawych rzeczy do powiedzenia o tłumaczeniu, w tym o tłumaczeniu maszynowym, co ma tu znaczenie szczególne i do czego wrócę (zapewne za tydzień).

Inna inspiracja a propos kanonu, jeden z najwspanialszych utworów ostatnich lat, „Schnee” Hansa Abrahamsena, to właściwie w całości konstrukcja kanoniczna właśnie. Śnieg jako naturalne zjawisko przejawiające ścisłą, geometryczną regularność, w nieskończonej liczbie odsłon (każdy płatek śniegu jest inny, jak wiadomo). Doskonale symetryczna, ażurowa, delikatna i ulotna struktura zamarzniętej wody. Wspaniała, przejmująco chłodna, ale głęboko poruszająca muzyka, która tę treść oddaje z jednej strony precyzyjnie i czytelnie, a z drugiej w sposób niewymuszony i pozostawiający przestrzeń swobodnej interpretacji. Inny świetny utwór Abrahamsena, już nie w związku z kanonem, ale za to a propos monodramatu, „Let me tell you”, z tekstem Paula Griffithsa (autora świetnej monografii o nowej muzyce „Modern Music and After” oraz libretta „What Next” Eliotta Cartera, jeszcze innego przykładu na przekonującą muzyczną ścisłość) luźno na motywach Ofelii Szekspira. Za to mniej mnie przekonała „Królowa Śniegu” Abrahamsena (jedna z ostatnich przedpandemicznych premier). Jakby dramaturgia pełnowymiarowego dzieła operowego była ciałem nie do końca współgrającym z tą filigranową i w dużej mierze statyczną konstrukcją dźwiękową. Ale może na moim braku przekonania zaważyła interpretacja reżysersko-scenograficzna umieszczająca historię Gerdy i Kaja w realiach psychiatrycznej kliniki, co wydało mi się, delikatnie mówiąc, niepotrzebne.

Wracam do Dziewczyny-Modliszki-Maszyny i kanonu.