Libretto, oprócz tego, że zyskało (raczej/prawie) ostateczny kształt, przeszło też pewną drogę pod względem wyboru języka. Odejście od polskiego oryginału w przypadku tego utworu jest problematyczne. Jest to jeden z najbardziej wystylizowanych językowo tekstów Lema, z ważną rolą archaizacji, niemałą liczbą neologizmów oraz z istotną, realizującą się poprzez język kwestią odczucia własnej płci przez bohaterkę. Problematyczność zwłaszcza tego ostatniego punktu dobrze uwidacznia się w lekturze tekstu „(U/od)płciowienie maszyny: ‘Maska’ Stanisława Lema” (Gendering the Robot) Jo Alison Parker z 1992 roku. Autorka na gruncie teorii feministycznej i w ogóle w duchu dekonstrukcji poddaje krytyce lemowskie ujęcie tematu płci, zarzucając mu pozostanie w „Masce” „[…] do końca na nucie męskiej lub neutralnej”. Nie zauważając jednak różnic składniowo-gramatycznych między polskim a angielskim (bazuje na tłumaczeniu), które akurat w temacie płci mają znaczenie olbrzymie. Zwłaszcza w czasie przeszłym, którego Lem używa tu konsekwentnie od początku do końca. Zwrot I was może stanowić zarówno „byłem”, jak i „byłam”, jak i w gruncie rzeczy neutralne czy obojnacze „byłom” (z którego Lem kilka razy tu korzysta), więc cała ta subtelna sfera w angielskim tłumaczeniu umyka, a przynajmniej traci na bezpośredniości wymagając bardziej złożonych konstrukcji. Co swoją drogą i śmieszne, i straszne w kontekście toczonych dziś zażarcie dyskusji. Język polski, ku zgrozie milionów, mógłby się okazać wyjątkowo, dogłębnie gender-friendly. Albo z drugiej strony, ku milionów uciesze mogłoby się okazać, że cały problem wynika z ułomności języka uznanego za współczesną lingua franca. Albo może najlepiej będzie, jeśli się zamknę, bo jednak niewiele wiem na ten temat. W okolicach czterdziestki, jak zauważam, tendencja do uznawania, że się coś wie niebezpiecznie wzrasta.

Tak czy inaczej, coś kazało mi od początku od polskiego odejść. Myślałem przez chwilę, że to potrzeba wynikająca z międzynarodowego charakteru całego przedsięwzięcia. Za zamysłem stoi Instytut Adama Mickiewicza, jak wiadomo instytucja-ambasador, premiera ma odbyć się prawdopodobnie w Austrii, więc wybór języka rozumianego bardziej uniwersalnie niż polski wydaje się sensowny. Ale z czasem dotarło do mnie, że to jest kwestia o głębszym znaczeniu. Nieprzetłumaczalność, niedoskonałość komunikacji, niezrozumiałość przejawiająca się również w autorefleksji to są tutaj wątki główne. Archaizacja i nieoczywiste słownictwo nie są zabiegiem wyłącznie estetycznym. Potęgują temat wyobcowania, nieprzystawalności. Początkowo chodził mi po głowie nieco banalny pomysł zestawienia niemieckiego i rosyjskiego. W tych dwóch językach, zdaje się, Lem zyskał największą (oprócz rodzimego) popularność, są to też języki odległe pod wieloma względami, jak człowiek i robot, niewiasta i modliszka. Przez moment kusił mnie nawet pomysł przyporządkowania: człowiek-wrażliwa dziewczyna: język rosyjski, bezwzględna maszyna-modliszka: język niemiecki, ale dałem sobie z tym spokój.

Skomplikowanym, chaotycznym internetowo-książkowym surfem, przez wspomnianego ostatnio Douglasa Hofstadtera, a także Benjamina Lee Worfa, Stephena Wolframa, cały temat tzw. sztucznej inteligencji, tłumaczenia i uczenia maszynowego, sztucznych języków, udziału języka w kształtowaniu się percepcji i świadomości itp. itd. dotarłem do zjawiska o nazwie Lożban. Jest to mający już całkiem długą historię język stworzony z myślą o uniwersalnej komunikacji – między ludźmi, a docelowo też być może między ludźmi i (szeroko rozumianymi) maszynami. W założeniu jest to język aprioryczny (nie wywodzący się z żadnego istniejącego), precyzyjny i jednoznaczny (oparty na ścisłych zasadach logicznych), o regularnej i bezwyjątkowej gramatyce, prostej ortografii i jasnych zasadach wymowy i artykulacji, a jednocześnie elastyczny i dający możliwie szerokie możliwości pod względem słowotwórstwa. Lożban okazuje się mieć także aktywną i życzliwą społeczność internetową. Czując, że to może być to, czego szukam, ale wątpiąc czy uda mi się znaleźć tłumacza napisałem do Marka Rogalskiego, kogoś w rodzaju reprezentanta Lożbanu na Polskę, z prośbą o jakiekolwiek wskazówki. Odpisał błyskawicznie podając kontakty do grup dyskusyjnych w Polsce i za granicą oraz, co mnie ucieszyło wyjątkowo, umożliwiając dostęp do kodu źródłowego programu tłumaczeniowego angielsko-lożbańskiego. Program nie ma obecnie działającej wersji, ale kod źródłowy umożliwia stworzenie sobie własnej aplikacji. Kolejnym krokiem było znalezienie programisty, który by program uruchomił. Tu zasięgnąłem opinii kolegi z liceum a obecnie wykładowcy Politechniki Śląskiej, Michała Kozielskiego, który naprowadził mnie na trop języka programowania Python, w którym program jest napisany, a następnie znalazłem Marcina Nowaka (pokrewieństwa brak), specjalisty od Pythona, który znów błyskawicznie odpowiedział, a co więcej w przeciągu niecałego tygodnia stworzył i udostępnił działającą wersję programu. Czym wprawił mnie w euforię. Używając programu oraz posiłkując się słownikiem lożbańskim online (bo baza słownikowa samego programu jest ograniczona) przetłumaczyłem libretto. Następnie napisałem do Johna Cowana – jednego ze światowych specjalistów, autora pierwszego podręcznika Lożbanu, z prośbą o pomoc w znalezieniu kogoś, kto by tekst nagrał – dla pełnego obrazu wymowy i prozodii. Ponownie odpowiedź przyszła w przeciągu minut. Zamiast kontaktu do lektora dostałem pełen zestaw instrukcji wymowy i akcentacji oraz sugestię korekty gramatycznej. Tu się waham. Domyślam się, ze wersja maszynowa tłumaczenia tekstu Lema jest pod wieloma względami niedoskonała. Ale dla mnie to niekoniecznie wada. Opera, jak wiadomo, nie musi dać się zrozumieć w czasie rzeczywistym. Wręcz da się nieczęsto. Tekst oryginału (zarówno libretta, jak i całego opowiadania) jest dostępny. Można go czytać przed, po, jak i śledzić w trakcie. Natomiast warstwa lożbańska, dla absolutnej większości niezrozumiała, dodatkowo zniekształcona przez proces tłumaczenia maszynowego, to w moim odczuciu kolejny poziom odczytania znaczenia całego opowiadania. Zobaczymy.

Kiedy byłem mały lubiłem wymyślać własny język. Miał brzmieć egzotycznie i tajemniczo. Mówiłem nim sam do siebie i odnajdywałem w tym dziwną przyjemność. Jakbym sam dla siebie stanowił zagadkę. Kosmitę. Kiedy słyszę i próbuję wymawiać język Lożban mam silne wrażenie déjà vu, czy raczej déjà entendu albo déjà parlé – wydaje mi się, że ten dziecinny obcy język brzmiał właśnie tak. Wszystko, co jest, już było. I będzie znowu. W kółko.