Dziś też historyjka, zamiast polityki.

 

Byłem kiedyś na innej muzyczno-tanecznej zabawie. Daleko, za polarnym kręgiem. Działo się to nocą, ale porą roku, kiedy słońce nie zachodziło. Zasunięto zasłony. Grube, ciężkie, bordowe kotary. Było ciemno. Grano muzykę, której nie znałem. Niekończący się, melodyczno-harmonicznie oszczędny a rytmicznie gęsty ciąg. Tańczono zapalczywie, wygłodniale; jakby łakomie tej chwili ciemności. Wspólnie, ale jednak całkiem osobno, bez interakcji. Z kolorowymi światełkami w rękach, które niczego nie rozświetlały, tylko rzucały na kotarę wykrzywione cienie tańczących postaci. 

 

Ta pozorna noc, wyrwana z solarnego cyklu zawiesiła upływ czasu. Zapomniano się w tym tańcu, czy po prostu ruchu, jakby miał trwać już zawsze. Nie do końca świata. Bez końca. Bez znużenia. Bez pojęcia. Aż nagle ktoś przypadkiem uchylił jedną z zasłon wpuszczając słoneczne światło. Wszyscy, zatrzymawszy się nagle, mrużąc oczy patrzeli po sobie w osłupieniu. Ruch ustał, ale czas ruszył pędem naprzód, przyprawiając o mdłości.

 

Pozdrawiam Cię, Narodzie, serdecznie.