Szanowna Nacjo,

 

odrobinę, pozwól, konkretów. Piszę operę – na podstawie „Wesela” – tego studwudziestoletniego tekstu-ikony – mającego być esencją tego, czym jesteś Ty. Czy jest esencją, nie wiem, ale na pewno zdumiewa i olśniewa. I wiele objaśnia. Frazesów, że nie stracił nic ze swej aktualności nie będę powtarzał. Trochę się jednak zestarzał. Ale rozumiem z niego o Tobie i o sobie znacznie więcej, niż się spodziewałem, że mógłbym. Należy też do tekstów wywołujących poczucie, że z jego autorem, choć żył dawno, rozumiałoby się w lot. 

 

Piszę więc, a rytm i tempo pisania wyznacza mi osobliwa forma „Wesela”. Mówi się, że to forma na wskroś nowoczesna, ale to też pustawy i anachroniczny już frazes, więc dopowiem – forma epizodyczna, o narracji wielowątkowej, z licznymi mikro-kulminacjami, a bez jednoznacznie dających się wskazać postaci ani wątków pierwszo i dalszoplanowych. Wyzwaniem szczególnym jest liczba osób w dramacie. Gdyby chcieć zrealizować jedno z fundamentalnych założeń opery, czyli dać każdej z nich własny głos, zgotowałoby się nawet wielkiemu teatrowi logistyczno-finansowy koszmar. A wyzwaniem standardowym jest tekstu objętość – „Wesele” zaśpiewane bez skrótów trwałoby faktycznie do świtu. Tnę więc tekst oraz żongluję głosami w liczbie mniejszej, niż połowa z tego, co zadysponował Wyspiański. Kalkulując czas na ich przeobrażenia – niekoniecznie na, czy za sceną, tylko przede wszystkim w umyśle widza. Oraz walczę ze swoją tendencją do stabilizowania ekspresji. 

 

Jest to pisanie jak wspinaczka w skale. Techniczne, przy dużej koncentracji. Realizowane krótkimi odcinkami, ale wymagające długofalowej strategii – ściana ma kilometr. Nawiasem – jeszcze jeden frazes – że doba ma za mało godzin. Co za bzdura. W deficycie jest tylko uwaga. No więc zachowuję dyscyplinę. Śpię osiem godzin, wstaję wcześnie. Zażywam zimnych kąpieli. Od używek stronię. Nie rozpraszam się. Jestem grzecznym chłopcem.