Dopłynąłem na czas. Wpłynąłem do portu o zmierzchu, wytoczyłem się na ląd i stoję chwiejnie. Horyzont nadal się kiwa a stałość lądu wydaje się koncepcją abstrakcyjną. Zza rzednących chmur nadal pobłyskuje, ale teraz jest to miłe oku i bardziej zabawne, niż straszne.

 

Opowieść zakończyła się, choć może dziwnie, bo prawdziwy dramat w ostatniej scenie-miniaturze nie tyle został zamknięty, ile raczej właśnie otwarty. „Żyli długo i szczęśliwie” ledwie rozpoczyna historię, o którą od początku toczyła się tu walka. No i niekoniecznie wszyscy szczęśliwie. 

 

Zawroty głowy po zejściu na ląd mijają szybko, znam to. Więc nie będę tu stał zbyt długo i się gapił; zaraz ruszam dalej. Niech tylko przemyślę kilka spraw.