Któregoś razu w jednym z palców mojej prawej ręki utkwiła drzazga. Spora, nie chcąca wyjść sama i powodująca ból oraz stopniowo rozwijające się zakażenie. Przeżywałem męki, głównie rozbudowując w sobie przekonanie, że drzazga oznacza mój rychły koniec. Czułem go, właściwie byłem z nim pogodzony, ale bałem się straszliwie i było mi żal. Niemniej wszystkie oferty pomocy odrzucałem w histerii.

 

W końcu ojciec postawił ultimatum: albo dam sobie pomóc, albo zawozi mnie natychmiast do szpitala, co miało być, jak niejasno sugerował, o wiele gorszym rozwiązaniem. Uległem. Ojciec przygotował dużą igłę, zapalniczkę oraz czystą szmatkę i zabrał mnie na spacer w pole, w które jakiś czas później miał uciec Hałas. Odeszliśmy spory kawał od domu, a kiedy szliśmy ojciec opisywał szczegółowo zabieg, który miał nastąpić. Wyparzenie igły, nakłucie miejsca przy drzazdze, gdzie zebrała się już ropa, a potem szybkie wydobycie drzazgi. Niebezbolesne. Ale konieczne.

 

Było pochmurno i raczej chłodno. Ufałem ojcu bezgranicznie, ale czułem się jakbyśmy obaj wiedzieli, że za chwile zetnie mi głowę. Nie histeryzowałem tym razem, a ojciec się nie niecierpliwił. Sam miałem wybrać moment, w którym będę gotowy. Po kilkunastu minutach zatrzymałem się i wyciągnąłem rękę. Ojciec zapytał, czy chcę patrzeć. Ku własnemu zdumieniu odparłem, że tak. Operacja przebiegła zgodnie z zapowiedziami, krok po kroku. Na krótką chwilę cały świat rozżarzył się i skupił z powrotem w jednym punkcie, na czubku igły.

 

Miniatura ósma zamknięta, a kolejna, dziewiąta i ostatnia prędko nabiera kształtów. Jest już właściwie epilogiem. Jestem w ostatniej zatoce. Fale wygasają, chmury rozchodzą się, wiatr sprzyja.