W liceum miałem niedługi, ale bardzo intensywny etap zafascynowania naukami ścisłymi, przede wszystkim fizyką. W ostatniej klasie, w niezrozumiałym dla nikogo, a najmniej dla mnie porywie, mimo braku jakichkolwiek wcześniejszych przesłanek by sądzić, że to dobry pomysł, postanowiłem podejść do matury z fizyki właśnie. Był to poryw w duchu głęboko i dość paradoksalnie romantyczny. Opanowało mnie poczucie wzniosłości tego postanowienia, a przede wszystkim samego przedmiotu. Rzuciwszy się z wielkim zapałem do rozwiązywania zadań przed chwilą boleśnie wręcz nudnych, brnąc przez kolejne działy fizyki klasycznej, miałem wrażenie dogłębnego zrozumienia jakiejś wielkiej prawdy, właściwie jej odkrywania. Prawdy czystej i uniwersalnej, wolnej od prymitywnych, fałszywych i zbędnych ludzkich czynników. Apogeum tego poczucia nastąpiło, kiedy dotarłem do fizyki relatywistycznej i kwantowej. Jakkolwiek szczątkowe były elementy tych dziedzin w programie szkoły średniej (w profilu podstawowym) i jakkolwiek ułomne były moje możliwości pojmowania tych zagadnień. Zdoławszy z trudem opanować jakieś zupełne podstawy przekształceń Lorentza i rachunku prawdopodobieństwa, myśląc o względności czasu i przestrzeni oraz nieoznaczoności położenia i prędkości, o dualizmie korpuskularno-falowym itp. doznawałem przebłysków jakiegoś, powiedziałbym, obezwładniającego olśnienia i wręcz szczęścia. Ukoronowaniem był faktyczny egzamin ustny z fizyki, na którym otrzymałem zadanie wyliczenia orbity elektronu w modelu atomu wodoru wg. Bohra, co mi się udało.

Po tym egzaminie, właściwie równie nagle jak wcześniej zacząłem, tak teraz przestałem się zajmować fizyką. Skupiłem się na muzyce, do której mój stosunek w trakcie tej chwilowej fascynacji fizyką mocno się zmienił. Chyba dojrzał. Kiedy teraz o tym myślę, mam wrażenie, że choć zupełnie podstawowy, ale oparty faktycznie na matematyce a nie słownym opisie wgląd w fizykę, a zwłaszcza relatywistyczno-kwantowy model świata, pozwolił mi spojrzeć na ten świat w innym świetle. Poszerzyło mi się pojęcie prawdy, a jednocześnie tajemnicy. Jakbym odrobił lekcję, zbudował fundament, albo chociaż wykopał pod ten fundament dół, który mając mogłem sobie pozwolić na wejście w bardziej rozmyte rejony. W każdym razie pojęcia przypadku i względności mocno we mnie rezonują jako bardzo znaczące w rozumieniu świata i siebie w nim. Materii i świadomości, między którymi związek stanowi dzisiaj może najdonioślejsze pytanie.

Taki trop odnajduję u Lema. Dobrze rozumiem (o ile dobrze Go rozumiem) potrzebę wpisania ludzkiego doświadczenia w ramy pewnego rygoru, zaufanie do nauki jako instancji w pewnym sensie najważniejszej, przy jednoczesnym zachowaniu istoty tego doświadczenia jako czegoś wykraczającego poza czysty materializm; z pozostawieniem ważnego miejsca dla metafizyki, czy raczej metafizyk. Ale koniecznie bez ulegania pokusie zbytniej pochopności w wyciąganiu wniosków z nieprzystawalności nauki, zwłaszcza najnowszej do tzw. „zdrowego rozsądku”. Bez naiwnej pseudo-naukowości w duchu New Age, do której Lem miał, zdaje się wyjątkową awersję.

Lem wyznawał bardzo ciekawą teorię sztuki, którą wyłożył przede wszystkim w dwutomowym mega-eseju „Filozofia przypadku”. Nie streszczę, bo nie ma potrzeby, a zresztą całości nie przeczytałem i wątpię, czy przeczytam. Co tu dla mnie istotne, to że „Maska” wydaje się być modelowym przykładem tego jak Lem sztukę i dzieło rozumie. Czyli jako twór jednocześnie zdeterminowany i wolny. Hierarchiczny, złożony system o pewnych warunkach wyjściowych, podlegający ewolucji wg pewnych praw, ale z dużym udziałem zdarzeń losowych, zmierzający do pewnego stanu końcowego, który jest z jednej strony nieprzewidywalny, a z drugiej wynikający z szeregu dających się rozpoznać czynników. W tej losowości wydaje się tkwić pierwiastek świadomości. Kobieta-Maszyna-Modliszka uosabia dzieło. Nieuchronnie zmierza do zaplanowanego celu, ale po drodze wykonując szereg ruchów chaotycznych. Rozpoznaje swoją naturę i swoje przeznaczenie poprzez akcję, co swoją drogą bardzo współgra z tym, co czytam na temat aktualnych ustaleń neurologii w temacie natury percepcji i sposobu działania mózgu. W skrócie i zapewne karygodnym uproszczeniu: niektórzy uczeni sugerują, że należy zmienić paradygmat myślenia o mózgu jako układzie reagującym, budującym model świata na podstawie sygnałów zmysłowych, na model czynny, autonomiczny, przejawiający aktywność własną i pozwalający poruszać się w świecie zewnętrznym tworząc korelacje między swoimi, w dużej mierze chaotycznymi modelami aktywności a sygnałami z zewnątrz. György Buzsáki, ‘The Brain from Inside Out’, gdyby ktoś chciał dowiedzieć się więcej. Wnioski jakie płyną z takiej zmiany paradygmatu dotyczą między innymi tego, co wiemy o naturze czasu i przestrzeni, co jakoś wiąże się z tym wszystkim, o czym pisałem wcześniej. Więc „Maskę” można rozpatrywać nie tylko w kontekście sztuki i dzieła, ale życia w ogóle, z czym zresztą Lemowi byłoby chyba po drodze, sądząc z rozmiaru i zakresu refleksji w „Filozofii przypadku” (i nie tylko).

Libretto w zasadzie gotowe. Zanim je opublikuję muszę się upewnić czy wolno mi to zrobić (biorąc pod uwagę prawa autorskie). Mam nadzieję, że tak, i że niebawem. Teraz jestem w trakcie podejmowania ważnej decyzji o języku, w jakim śpiewany będzie utwór. Jak już wspominałem, brałem pod uwagę języki niemiecki i rosyjski. Ale teraz idę w inną stronę. Póki co mogę powiedzieć, że myślę o językach sztucznych i tłumaczeniu maszynowym.

Jutro ahat-ilī w Gdańsku, z okazji wręczenia nagrody „Europejski Poeta Wolności”, której jurorką jest między innymi Olga Tokarczuk. Publiczność stosunkowo nieliczna, przede wszystkim okolicznościowa, warunki pandemiczne. Niemniej, bardzo się cieszę. A może tym bardziej, bo coś jednak udaje się ocalić z ogólnej katastrofy bogatych planów tego roku.