Skończyłem koncert na dwa flety i orkiestrę. Końcówka była męcząca, dość gęsta w fakturze i dość szybka. Natomiast to zmęczenie nie powinno przeniknąć do samej muzyki; przeciwnie powinna owa końcówka, jak i właściwie całość, zabrzmieć raczej lekko. W każdym razie lżej niż większość z tego, co mi wychodzi. Zobaczymy. Utwór nazywa się Minute Concerto (bez innych wersji językowych tytułu) i trwa ok 17 minut. Być może zabrzmi w marcu, być może w Wilnie.

 

W trakcie pisania zaczęła mi się, mimowolnie, kształtować wizja kolejnego koncertu, tym razem z fortepianem. Jakaś zgoła inna przestrzeń; wielka, sferyczna płaszczyzna. Ale to dopiero po Şeküre. Teraz wracam do finału aktu pierwszego. O tym też myślałem; obracałem w głowie różne opcje, przede wszystkim dwie: krótką i długą. Najlepsza byłaby nie za krótka i nie za długa.

 

Kupiłem sobie pierwsze polskie wydanie wyboru esejów „nowej gwiazdy humanistyki”, Byung-Chul Hana (Społeczeństwo zmęczenia i inne eseje) i brnę przez lekturę. Usiłuję. Wcześniej usiłowałem po angielsku, ale poddawałem się sądząc, że bariera leży w języku. Jednak leży chyba w samej treści. Tekst stawia opór i chwilami drażni nieprzejrzystością. Tym bardziej, że nieprzejrzystość jest trochę paradoksalna; wszystko wskazuje na przejrzystość pełną: precyzyjne i krótkie zdania, bardzo zwięzła forma, w sumie proste tezy, zawarte w samych tytułach rozdziałów. A jednak co chwila nie rozumiem o czym mowa. Być może jest to celowy zabieg, w myśl jednej z tez naczelnych (o ile rozumiem z tego cokolwiek), że współczesności brak (między innymi) zatrzymania i kontemplacji, ale jeśli tak to w moim przypadku zbieg z celem w niemałej mierze się mija. Nie kontempluję, a się wkurwiam. Niemniej brnę, bo czuję, że coś tu jest na rzeczy i że te diagnozy są częściowi trafne i jakoś ważne. I czuję też, że są częściowo chybione a przez to nawet ważniejsze. Moje główne wątpliwości: po pierwsze takie globalne, statyczne diagnozy pomijają chaotyczną lokalną zmienność całej rzeczywistości (banalnym, ale dobitnym przykładem początek jednego z esejów, pisanego w roku 2015: „Każda epoka ma swoje dominujące choroby. […] Mimo ewidentnego lęku przed pandemią grypy nie żyjemy dziś w epoce wirusów. Dzięki technologiom wspomagania odporności mamy ją już za sobą.”). A po drugie stawianie negatywnych tez o współczesności pozostawia w domyśle istnienie jakichś przykładów minionych czasów / społeczeństw będących pozytywną, utraconą antytezą. Coś mi mówi, że to bzdura. Przy całym swoim odziedziczonym po przodkach ponurym pesymizmie i sceptycyzmie, mam głębokie poczucie, że z ogółem rzeczy jest zasadniczo coraz lepiej, co w najmniejszym stopniu nie stoi w sprzeczności z tym, że w żadnym czasie i miejscu, żadna usiłująca przeniknąć rozumem całość rzeczy jednostka nie może stwierdzić szczerze, że jest dobrze, tak, jak jest. Jest, jak jest.