Cisza.

 

Odnosiłem kiedyś silne wrażenie, że różne przypadkowe dźwięki nadają głębi nastroju chwilom, w którym wybrzmiewają. I wydarzeniom, którym towarzyszą. Nie istotnym wydarzeniom, bo te mają swój nastrój, który dominuje nad wszystkim. Wydarzeniom nieistotnym, nijakim. Nic nie znaczącym, nic nie zmieniającym. Pamiętam z pewnego, dość wczesnego okresu życia mnóstwo takich błahych wydarzeń wraz z towarzyszącymi im, błahymi dźwiękami oraz ich nastrojem. Setki albo tysiące. 

 

Chodnikiem idzie zgarbiony mężczyzna i mija innego mężczyznę, też zgarbionego, wsuwającego szybkim ruchem łopatę pod stertę węgla. Szpadel trze o chodnik i węgiel. Metalicznie i gruchocząco. Nastrój: smętek i obcość.

 

Duży pies na smyczy nagle skacze w kierunku starszej pani. Wydaje z siebie coś pomiędzy szczeknięciem a warknięciem. Głos więźnie mu w gardle, bo zawisa na smyczy. Szczeknięcie-warknięcie kończy się krótkim piskiem. Obok przejeżdża, przyspieszając, samochód ciężarowy. Dźwięk silnika współgra z głosem psa. Nastrój: strach i wesołość.

 

Szkoła muzyczna, pusty korytarz i tryl klarnetu. Nastrój: bezdenna pustka i beznadzieja.

 

I tak dalej. Potem o tym zapomniałem. A teraz siedzę w tej ciszy i sobie przypominam.