Parę słów z metapoziomu. Mam, jak już mówiłem, świetny tekst. Miał go napisać Marcin Wicha, ale napisać nie zdążył. Zarysował kształt i wytyczył kierunek. A konkretną treścią wypełnił go Paweł Sołtys. Dodając od siebie wymiar, który tylko tam przeczuwałem, a który mnie zachwycił i porwał. Jak bywało już wcześniej, spotkaliśmy się z Pawłem raz, na chwilę, w przelocie, przy kawie, żeby sprawdzić, czy coś tu w ogóle ma szanse się zatlić. I na moment kołowrotek się zatrzymał a punkty widzenia na różnych kołowrotka, bo ja wiem, szprychach, zsynchronizowały się. Chciałbym wierzyć, że również z punktem widzenia Marcina. Z czasu, kiedy jeszcze się z nami w kołowrotku obracał, a może i z czasu, kiedy już nie. Kto wie, kto wie.

 

Tekst ma dwoje bohaterów. Odległych od siebie, jak się tylko da. Dzieli ich cały, można powiedzieć, kosmos. Na krótką chwilę, w przelocie, ich punkty widzenia synchronizują się, zachodzi kontakt, przepływa informacja. Rodzi się nadzieja i tak dalej. Ale kończy się wszystko prędko i nie całkiem tak, jak bohaterowie mogliby chcieć, a my moglibyśmy się spodziewać. Jesteśmy wszyscy nieco gdzie indziej, niż nam się wydawało. Co mogłoby być źródłem rozczarowania, ale mogłoby też, bo ja wiem, epifanii. Co kto lubi. Każdemu to, czego mu najpilniej potrzeba.

 

Forma utworu długo nie chciała mi się skrystalizować. Mimo, że tekst ma formę precyzyjną i czystą. Nie potrafiłem go zsynchronizować z dźwiękiem. Bywa i tak. Biłem głową w mur, albo gorzej, w pustą przestrzeń, nie mogąc nawet znaleźć muru, który mógłbym przebić. Może stąd nagła gorączka, która unieruchomiła mnie na tydzień. Nie towarzyszyło jej nic, poza szumem w głowie. Różnorodnym, kolorowym, nawet przyjemnym. Wstałem z niej nieco chwiejnie i ruszyłem do przodu. Na siłę, jak zawsze, inaczej się nie da. Chwiejny krok po chwiejnym kroku, jeszcze w dreszczach i jak już bywało, jestem coraz dalej i idę coraz pewniej. Widzę wreszcie całość. Słyszę wreszcie całość.