Czy jednak kogoś wpuścić? Uczyć się powoli dotyku? Pozawalać palcom układać się w kształt i podążać za krzywizną ciała? Oglądać z bliska i poznawać struktury powierzchni? Skóry i form naskórka? Wchłaniać zapach? Rozpoznawać i zapamiętywać wzorce ruchu? Odgłosy? Dawać się zaskakiwać wszystkiemu, czego nie da się poznać i zapamiętać ani zrozumieć? Aktualizować własny system o te wszystkie różnice między sobą a nie sobą? Pozwolić komuś wchodzić w siebie coraz głębiej? Zahaczać się powoli, osadzać we własnych błonach śluzowych? Tkać na nowo sieć synaps? 

 

I po co? Dlaczego? Przerabiałem to, zawsze kończy się tak samo. Zostaje się z otworem, z wyrwą. Z ręką zawisłą nad kształtem, którego nie ma. Z fantomowym zapachem w nosie. Z natrętnym powidokiem, którego nie ma się siły ani serca przeganiać. Bo jest drogi, najdroższy. Zostaje się z kotwicą zarytą w paru chwilach z własnej przeszłości. Wlecze się ją potem przez własne trzewia nie mogąc nabrać rozpędu. Aż się zerwie. Ale może się długo nie zerwać. Albo wcale. Ma gruby i ciężki łańcuch. 

 

Ogłaszam swoją teorię ewolucji. Od atomu do fantomu. Nie rozwój a różnicowanie. Napędzane nie żadnym prawem doboru, tylko pozoru, że jest ono możliwe. Że identyczne atomy mogą ułożyć się w znacząco różne konstelacje. Po co? Tego naprawdę nie wiem.