Jedną z granic, do których docieram, raz po raz, jest granica moich zdolności rozumowania. Z daleka nie widać jej zbyt dobrze, ale czuję ją bardzo wyraźnie, ilekroć się do niej zbliżam. Znajduje się przed nią (co jest za nią, nie wiem) całkiem szeroki pas przygraniczny, w którym coraz silniej oddziałuje rodzaj spowalniającego myślenie pola. Staję się w nim coraz głupszy, krótko mówiąc, a w końcu zupełnie bezrozumny. Do samej granicy docieram nie tak znów często, ale też nie całkiem rzadko. Częściej, niżbym chciał i niż długo byłem gotów sam przed sobą przyznać. Nie czuję się przy tej granicy wyzwolony ani lekki, ani nic z tych rzeczy. Przeciwnie, jestem tam ociężały i bezradny. Kiedy na tę granicę nie patrzę wprost, ulegam złudzeniu, że nie jest tak źle, że jeszcze mogę parę kroków wykonać. Ale nie mogę. Nie mogę wykonać ani kroku. Zakaz wstępu.

 

Łudziłem się też długo, Narodzie, że to jest granica tymczasowa, jak wiele innych, że jest w mojej mocy przesuwać ją stopniowo, negocjować jej kontury. Ale pozbyłem się tych wszystkich złudzeń. Pozbywałem się ich, czasem boleśnie. Bywało mi przykro. Nadrabiałem miną i tak dalej, ale wiedząc dobrze co i jak.

 

Tak to wygląda, Narodzie.