Przepisałem, co było do przepisania. Kopiowałem przez sześć dni, a siódmego usiadłem, spojrzałem i zobaczyłem, że jest to dobre, ale nie mam pojęcia co dalej. Widziałem mnóstwo pięknych melodii. Śmiałych, ostrych, zdumiewająco różnorodnych, przy dość ograniczonym zasobie środków. Ale nic, co by pozwalało mi cokolwiek tu wnieść. Miałem raczej wrażenie, że czegokolwiek tu nie dotknę, to zepsuję. Zniszczę, strywializuję, sam z siebie zrobię durnia. 

 

A wtedy wzrok mój padł na partie akompaniujące. Nie na prym, a na sekund i bas. Powtarzane okresowo struktury harmoniczne – drugich skrzypcach dwudźwiękami, w basie pojedynczo. Niepozorne na oko, ale na ucho wspaniałe. Podpierające pierwszy głos, ale wcale nie zawsze w oczywisty sposób. Czasem jakby chcące strącić go w przepaść, ale przytrzymujące w ostatniej chwili. Ze śmiechem. Wesołym, ale trochę strasznym.

 

Wiele z tego, co najważniejsze dzieje się na drugim planie. I trzecim. Tego nauczyłby mnie mój dziadek, gdyby chciał mnie czegoś nauczyć. Obaj dziadkowie. I babcie. I pewnie wszyscy pradziadkowie i prababcie, aż do Adama i Ewy. Do ameby.