Trioreo
W ostatnim czasie powstał jeszcze jeden utwór. Trio na klarnet, wiolonczelę i fortepian. Na zamówienie – szczególne i bardzo dla mnie miłe – o którym opowiem w najbliższym czasie. Dziś będzie o osobie, która, tak się złożyło, stała się inspiracją.
Byliśmy przyjaciółmi, choć nie od razu. Początkowo obchodziliśmy się bokiem, bez zaufania, popatrując uważnie, jakby w każdej chwili miał nastąpić atak. Z czasem zaufanie rosło, pojawiał się spokój i pewność, że atak jednak nie nastąpi. Raczej. Mimo ewidentnego elementu samczej rywalizacji. Przełomem była choroba, na którą zapadł i z której z trudem udało się go wyratować. Poddał się wtedy całkowicie opiece, jak niemowlę karmione z butelki. Dał się przekonać, że to nie musi być koniec, choć był na niego w pełni gotowy. Koniec byłby naturalny. Ale pozwolił zawrócić się spod drzwi.
Od tamtej pory była między nami przyjaźń. Chwilami szorstka, niepozbawiona pierwiastka utrzymanej w klarownej konwencji, udawanej agresji, ale bezwarunkowa i czysta. Piękna.
Aż do niedawnego końca. Trochę przypadkowego, ale naturalnego i spodziewanego. On spodziewał się zresztą końca w każdej chwili. Taką miał naturę. Nie myślał o tym wiele. Był pogodny, czym mnie dopełniał. Mieliśmy czas, żeby się pożegnać. Płakałem. On nie.
Do widzenia, mój drogi przyjacielu.