Góry miałem zobaczyć po raz pierwszy w wieku lat 6, kiedy ojciec wziął mnie ze sobą na wycieczkę na Baranią Górę. Ze swoim kuzynem, który właśnie wyszedł z wojska. Ale nie zobaczyłem, bo była mgła. Szara, gęsta i ciężka. Ogromne wrażenie zrobiła na mnie uwaga ojca, że cały czas idziemy w chmurze, bo taka mgła to jest chmura, która zeszła na ziemię. 

 

Po raz pierwszy góry zobaczyłem 6 lat później, kiedy z kolei mama zabrała mnie na wycieczkę na Wielką Raczę. Ze swoją klasą z gliwickiego liceum, której była wychowawczynią. Byłem oszołomiony. Wszystkim – długą wędrówką, zakończoną w schronisku o północy, głośną i wesołą grupą starszych ode mnie tylko o 6 lat, ale już dorosłych osób, które cały czas ze sobą rozmawiały, a najbardziej krajobrazem. Trudno powiedzieć czym w tym krajobrazie. Chyba tym, że ujawniał się w nim nagle wymiar wertykalny, w skali przekraczającej znacząco rozmiar człowieka, ale dający się pojąć poprzez czas konieczny do tego, żeby się w odległym, ale widocznym punkcie na szczycie góry znaleźć. Oraz odwrotnie, szerokością horyzontu widzianego ze szczytu. Nie metafizyka, tylko wręcz odwrotnie, uzmysłowiona geometria, czy raczej topografia, reorientująca człowieka w wymiarze egzystencjalnym. Podobnie oszołomiony byłem jeszcze trochę później, kiedy przez lornetkę patrzyłem na księżyc i pojąłem, że krawędź cienia na jego tarczy, to jest kształt Ziemi.

 

Przypomniało mi się jeszcze, że musiałem po raz pierwszy góry zobaczyć w wieku lat 3, kiedy babcia zabrała mnie na tydzień do Ustronia. Ale pamiętam z tego tylko stojący przy ulicy samochód z wielkimi, chromowanymi reflektorami.