Mam umiarkowany lęk wysokości. Powyżej pewnego poziomu nad ziemią zaczynam czuć niepokój, a jeszcze wyżej potrzebę maksymalnej bliskości podłoża. Trudno mi stać na nogach, wolałbym zejść na czworaki. Nie iść, tylko pełznąć. Ale nie doznałem nigdy paraliżu. Zawsze udawało mi się na tych niewielu wyższych górach, na których byłem jakoś doczołgać tam, gdzie zamierzyłem.

 

Ma to coś wspólnego z pisaniem. Przy czym lęk w pisaniu dotyczy nie odległości od początku drogi, tylko odwrotnie, od jej końca. Największy jest na starcie. Chociaż i potem czasem napada. Jedyne wyjście to zejść możliwie blisko ziemi, czyli materii, ogarnąć wzrokiem możliwie najmniejszy jej skrawek i nim się zająć. Nie myśleć w ogóle o celu, o czasie jaki pozostał i tak dalej. Dzisiaj, teraz. Nie za chwilę, a już na pewno nie jutro. Nie ma jutra.

 

Mój aktualny horyzont: