Śniło mi się przez całą noc, że zobowiązałem się do pisania jakiejś długiej narracji w odcinkach, właściwie chyba powieści, i że już pora na odcinek następny a ja nie bardzo wiem co pisać. Męczyłem się bardzo. Dobrze wiem, że nic się nie śni przez całą noc, tylko przez krótkie momenty, ale złudzenia, zwłaszcza w materii pamięci i znaczenia mają pierwszeństwo, więc mówię, jak było. Konkluzji nie pamiętam albo nie dośniłem.

Zmuszony do chwilowej izolacji w samopoczuciu nieidealnym i niezdolny do pracy pełną parą obejrzałem kilka filmów, na przykład:

Midsommar – głęboko ironiczny i zjadliwy pastisz na zagubienie i zdziecinnienie dzisiejszej kultury w jej gloryfikacji indywidualizmu przy jednoczesnej naiwnej tęsknocie za jakoby zbawczą mocą prastarych wierzeń i rytuałów. Nic nie jest oszczędzone; ani indywidualna empatia, ani naukowy obiektywizm, ani szacunek dla odmienności, ani, bynajmniej, zgoda z naturą. Wszystko jest zwyrodniałe i przerażające. Patrząc z innej strony, może to też być metafora żałoby jako walki z demonami, co pozostaje w głębokim związku ze spojrzeniem wcześniejszym, bo przez zdziecinnienie i naiwne tęsknoty dzisiejszej kultury prawdziwa żałoba cierpi może najbardziej. Można też chyba spojrzeć na rzecz jeszcze inaczej i zobaczyć tu metaforę choroby psychicznej, ale tak wolę nie spoglądać, bo mało co mnie tak wkurwia jak niezdrowa ekscytacja tematem i eksploatowanie go na potrzeby w gruncie rzeczy rozrywki. Więc pozostaję przy pierwszych dwóch interpretacjach.

Tommaso – mistrzowsko zarysowany, porażająco smutny obraz starzejącego się artysty, nie bardzo właściwie wiadomo czym się zajmującego (scenarzysta, reżyser, choreograf?), prowadzącego heroiczną walkę z samym sobą o własną tożsamość a może po prostu spokój ducha, usiłującego rozliczyć się z własną pogmatwaną i niechlubną przeszłością, próbującego zadośćuczynić grzechom i stanąć w prostej prawdzie, ale za nic, nic z tego osiągnąć nie potrafiącego, bo będącego więźniem własnej misternej konstrukcji wygodnych fałszów, pozorów i mechanizmów zastępczych. Mimo lat abstynencji, grupowej terapii, wschodnich medytacyjnych praktyk, ucieczki na stary kontynent i olbrzymim wysiłkiem, w jak najlepszej wierze utrzymywanych pozorów przyzwoitości pozostaje bohater drażniącym (tak otoczenie, jak i samego siebie), skupionym wyłącznie na sobie i kultywującym skrycie ultramegalomańską wizję siebie jako Chrystusa, dupkiem. Jest tu, zdaje się niemało autobiografii reżysera (Abel Ferrara), co przekaz nieco osłabia, bo rodzi podejrzenie o sporą dawkę przekory i próbę wymuszenia rozgrzeszenia. Niemniej, dobre.

20.000 Days on Earth – nieco onanistyczny, ale ładny i wciągający autoportret Nicka Cave’a. Melancholijne snucie się samochodem po krajobrazie wokół Brighton, grzebanie w archiwum zdjęć, urywki rozmów i piosenek oraz inscenizowana psychoterapia – w poszukiwaniu, chyba, jakichś wspólnych mianowników, wątków pozwalających na podsumowanie i wskazanie, być może, sensu. Wątkiem wysuwającym się na plan pierwszy zdaje się być potrzeba transformacji, wyjścia poza siebie, w stronę prawdy i spotkania z innym. Przez sztukę. Ciekawe i jakoś ujmujące.

Do tego czytam otrzymany niedawno w prezencie Czas wyrzeczeń Chantal Delsol. Na podsumowanie tego się nie porwę. Ktoś porwał się na okładce polskiego wydania i trochę szkoda, że to zrobił. W każdym razie obrazy powyższe wpisują się w refleksję Delsol głęboko. Na ile rozumiem tę refleksję, bo jednak trochę mi nie starcza tego i owego.

Wieje wicher. Niechby wywiał to czy tamto.