Na początek skrót akcji opowiadania. Gdzieś, kiedyś, w jakimś królestwie, tajemnicza, piękna kobieta pojawia się na balu. Spotyka mężczyznę, w którym z wzajemnością się zakochuje. Nawiązują romans. Mężczyzna okazuje się być spiskującym przeciw królowi dworzaninem, a kobieta stworzoną przez króla machiną śmierci, mającą za zadanie uwieść i zgładzić spiskowca. Kobieta-maszyna stopniowo odkrywa prawdę o sobie i poznaje swoje zadanie. Podczas jednej ze schadzek przeistacza się w rodzaj mechanicznej modliszki i rusza w pogoń za uciekającym kochankiem. W trakcie pogoni zastanawia się nad własnymi uczuciami – nie może przeciwstawić się programowi zabicia ofiary, ale jednocześnie kocha ją i pragnie jej dobra. Tropiąc uciekiniera trafia do klasztoru, gdzie rozmawia z jednym z mnichów. Zwierza mu się i spowiada przed nim ze swojej rozterki. Na pytanie co zrobi, kiedy dopadnie ofiary odpowiada szczerze, że nie wie. Mnich w tej niewiedzy upatruje zalążek dobra i naprowadza machinę na trop, bo jak się okazuje, poszukiwany był w klasztorze, ale został uprowadzony i jest w niebezpieczeństwie. Maszyna rusza w dalszy pościg i po niedługim czasie odnajduje kochanka, który w międzyczasie zdołał wyswobodzić się i zabić swoich oprawców, ale sam odniósł śmiertelne rany i leży w agonii. Machina bierze go w objęcia i tak czeka na jego śmierć.

Z tekstu wyłania się kilka tematów. Najważniejsze dla mnie są dwa, może trzy. Po pierwsze jest „Maska” o rodzeniu się świadomości i tożsamości. Właściwie w ogóle o stawaniu się i uświadamianiu sobie tego stawania. Postać główna wyłania się z niebytu, z biblijnych początkowych „ciemności i zimnych płomieni”, obserwuje pojawianie się kolejnych elementów pola percepcji, rozpoznaje własne granice, kształt, rozmiar, zyskuje możliwość ruchu, zaczyna czuć, widzieć i słyszeć. Kiedy już zaistnieje na dobre, zaczyna rozpoznawać swoją tożsamość. Bardzo szybko następuje „gwałtowny napływ płci”, a razem z płcią, co ciekawe, pojawia się język – możliwość narracji. Kwestia tożsamości jest tu ściśle powiązana właśnie z narracją, a co za tym idzie, z pamięcią. Bohaterka od początku mówi w czasie przeszłym, przypomina sobie zarówno to co się dzieje w akcji opowieści, jak i usiłuje sobie przypomnieć swoją przeszłość, dzieciństwo. Wie, że istnieje od przed chwili, ale mimo to odczuwa jakieś głębsze korzenie. Jakby miała zaszczepione wspomnienia składające się na integralność jej osoby. Bez tych wspomnień jest czystą, reagującą obserwacją, dopiero dzięki dostępowi do jakkolwiek niejasnych i szczątkowych elementów przeszłości może zbudować – odczuć znaczenia. Pamięć jest więc warunkiem koniecznym tożsamości, ale prawda nie jest warunkiem koniecznym pamięci. Zdaje się, że to jeden z wielkich tematów u Lema w ogóle. Gorzka refleksja. Może jedno ze źródeł jego potęgującego się z czasem pesymizmu i ogólnego sceptycyzmu co do ludzkiej kondycji.

Drugim ważnym wątkiem „Maski” jest kwestia wolnej woli. Żeby dobrze wykonać swoje zadanie, zamaskowana maszyna musi nawiązać relację. Zbudować ciągłość w kontakcie z kochankiem. Dotrzeć do niego i odwzajemnić się dostępem do siebie. Uchylić maski. To rodzi pragnienia – projekcję w przyszłość. A w związku z tym chęć i potrzebę wyjścia poza własny, zdeterminowany wcześniej program. Otwarcie się na drugą osobę prowadzi do zachwiania się we własnych podstawach, rodzi konieczność częściowej redefinicji siebie. Im dalej w las – romans, tym bardziej maszyna to widzi i czuje. I tym bardziej odczuwa potrzebę korzystania z woli własnej, buntu, przeciwstawienia się zamysłom mocodawcy - króla. Kiedy już wychodzi w pełni na jaw jej prawdziwe ja, kiedy mechaniczna modliszka zrzuca ludzką skórę i ukazuje pełnię swojego przerażającego oblicza, kochanek umyka. Nie da się zachować zbudowanej relacji, całkowite zdjęcie maski kończy grę kochanków, która wymaga niedopowiedzeń. Zawsze. Jednak miłość nie znika, pościg zostaje na moment opóźniony. Maszyna nie rzuca się na mężczyznę od razu, przeglądając się w lustrze napawa się potęgą swojej nowej postaci, ale tym samym pozwala ofierze uciec. Nie jest powiedziane, że to przejaw jej łaskawości, chęć uratowania życia albo przynajmniej odroczenia śmierci, ale jednak zwłoka jest wyraźna. Pogoń, kiedy się już rozpocznie też jest szczególna. Nie jest czysto mechanicznym, bezdusznym, zoptymalizowanym aktem. Maszyna widzi straszliwą doskonałość swoich ruchów, odczuwa rodzaj przyjemności w realizowaniu potencjału swego robotyczno-zwierzęcego kształtu. Sieje grozę i śmierć, jest narzędziem zniszczenia, ale w pewnym sensie czuje swoją doskonałość. Przypomniał mi się tu „Krwawy południk” Cormaca Mc Carthy’ego – przerażające, ledwo ludzkie postaci w nieustającym, nieuniknionym ruchu – ku jakiemuś niedookreślonemu celowi. Obraz o jakimś straszliwym, porażającym, mimowolnie odczuwanym pięknie. Wracając do Lema, wszystko to wydaje się być gorzką wizją realizującej się nieubłaganie konieczności, mimo pozorów wolnej woli. Machina myśli, że być może będzie w stanie oszczędzić kochanka, wierzy, że będzie możliwa inna decyzja niż zaprogramowana przez jej stwórcę. Wierzy do końca. Łudzi się, że wydarzenia dają możliwość wolnej decyzji i reakcji. Ale nie widzi, że w gruncie rzeczy zmierza jak po sznurku do od początku przewidzianego zakończenia. Że wolne decyzje i myślenie niezależne od kontroli władcy to tylko pozory. Że wszystkie jej ruchy, nawet jeśli w sposób nieuświadomiony, i okrężną drogą, prowadzą do śmierci jej kochanka. Nawet w spowiedzi, w „dobrej wierze” zwodzi mnicha i osiąga swój cel – pozyskuje pożądaną informację.

Interesujący mnie wątek trzeci to ucieleśnienie doświadczenia. Od pierwszych zdań opowiadania podkreślony jest element odczuwania zmysłowego; dotyku, widzenia, ruchu. Świadomość głównej postaci zmienia się wraz z wcieleniem. Jako kobieta jest kim innym niż jako modliszka, jednak przy zachowaniu wspólnego trzonu. W samym potencjale ciała, z kształtem, rozmiarem, możliwą szybkością i siłą, sposobami dostępu do rzeczywistości (jako modliszka postać zyskuje nowe odmiany zmysłów, np. „węch górny” i „węch dolny”), jak również w płci kryje się istota. Maska nie jest zewnętrzna wobec ciała, jest samym ciałem. Realnym symbolem i narzędziem wyrazu, od którego nie ma ucieczki. Co wydaje się ważne, nawet odczucie podlegania kontroli zewnętrznej wiąże się ściśle z cielesnym wspomnieniem: nagłego ukłucia – wniknięcia w ciało zimnego, ostrego kształtu w momencie próby buntu.

Muzycznie być może coś już przeczuwam, ale jeszcze bardzo niewyraźnie. Pozwalam sobie na myślenie bardzo prostą, ale sugestywną analogią: postać ludzka jako smyczki, drewno i fortepian, postać zwierzęco-robotyczna jako blacha i perkusja. Taki banalny punkt wyjścia, jeśli dać mu chwilę dojrzewać, może (gwarancji nie ma) czasem przynieść ciekawe, nieoczywiste rezultaty.