W pewnym momencie odkryłam też słowa. Wiedziałam, że istnieją, rozumiałam ich znaczenia, ale nie interesowały mnie. Nie musiałam się nimi interesować. Przez długi czas nie musiałam odzywać się niemal wcale, wystarczyło, że milcząc patrzyłam udając, że o czymś myślę, jakbym mogła coś powiedzieć, ale nie chciała. To jednych ośmielało do mówienia więcej, niby do mnie, ale raczej do siebie a innych onieśmielało. Tak czy inaczej, właściwie nikt nie oczekiwał mówienia ode mnie.

 

Ale w końcu odkryłam niższe i wyższe piętra znaczeń słów i ich konstelacji. Zrozumiałam, że można tworzyć z nich światy. Że można nosić je jak zbroję i tarczę, jak oręż potężniejszy od milczenia. Że można się w nie przebrać, zmienić w kogoś innego. Że można w nich zniknąć. A tego już nie mogłam lekceważyć.

 

Ale były też po prostu piękne. Kolorowe. Chłodne, ciepłe, zimne i gorące. Pachniały. Nie mogłam im się oprzeć.