Przyśnił mi się O jako debiutujący pisarz. Miał stoisko w kościele. Na stoliku leżały egzemplarze jego książki, ale też sporo innych książek, chyba dla ukazania literackich inspiracji. Opowiadał-prezentował nie bez swady, choć wyraźnie przejęty i trochę onieśmielony. Ludzi było sporo, między innymi prominentne kościelne osobistości. Podszedłem, chciałem kupić książkę, ale on upierał się, że mi ją podaruje. Byłem trochę dumny z niego, a trochę zażenowany. A potem miała miejsce seria innych zdarzeń, jakieś rozmowy, jakaś próba seksualnej napaści na mnie i jakaś moja paniczna ucieczka, w rezultacie której, ranny w rękę, znalazłem się w aptece. W pomieszczeniu obok apteki przebierał się po autorskim spotkaniu O. Nie zainteresował się moimi obrażeniami. Kupione w aptece specyfiki wyleczyły moje rany natychmiast. Taka kolej rzeczy, już czas. Dławi mnie ta myśl, ale zmarudziłem i tak za długo.

Przedarłem się na ostatnią prostą w Baśni. Obolały i odrapany przemierzam pozostały dystans widząc już wyraźnie cel. Trochę zwodnicza ta wyrazistość; nie doskoczę przecież. Ale droga dość prosta i dość ubita. Odrobinę się jeszcze potykam, chętnie padłbym w przydrożnym rowie i zasnął, ale nie. Głupio spać w rowie na słońcu. Dobrnę, to odpocznę chwilę. Niedługą.

Dziś będę pisał list. Napisałem ich trochę ostatnio; nie wynikło z nich wiele dobrego. Może z tym dzisiejszym będzie inaczej.